Polacy i Żydzi pomagali sobie

Wojenne spotkania rodziny Grossów i rodziny Dmyszewiczów tworzą opowieść o nadziei w tragicznych czasach. I pokazują, że wspomnienia są bardziej kruche niż porcelana

Aktualizacja: 27.03.2011 04:56 Publikacja: 26.03.2011 00:01

Sklep Jakuba Grossa na Rynku Głównym w Krakowie

Sklep Jakuba Grossa na Rynku Głównym w Krakowie

Foto: NAC

Miałem niecałe 12 lat, gdy w ostatnich dniach września 1939 r. wylądowaliśmy na krakowskim Rynku. Otoczeni kołem gapiów trwaliśmy w deszczu. Siedziałem na walizce, a przed oczami cały czas miałem wielki napis „Jakób Gross" – tak zaczyna się opowieść 83-letniego dziś Jerzego Dmyszewicza. Syn Ludwika, podpułkownika Wojska Polskiego, zrekonstruował wojenne losy swojej rodziny dzięki zapiskom, jakie robił podczas rozmów z matką Jadwigą, z domu Pernak.

Nie wiedział jednak o tym, że jeden z bohaterów jego wspomnień, Natan Gross, syn Jakuba Grossa, pisarz i filmowiec, już wcześniej spisał swoją wojenną historię. Wydał ją w Polsce w 1991 r. pod tytułem: „Kim pan jest, panie Grymek?".

Wspomnienia Grossa i Dmyszewicza czasem się zazębiają, czasem wykluczają. Są najlepszym przykładem na złożoność wojennych historii i na to, że największe spustoszenia w pamięci czyni czas.

Ucieczka do Krakowa

Do wybuchu wojny Dmyszewiczowie mieszkali w komfortowo urządzonym czteropokojowym mieszkaniu w Gródku Jagiellońskim. Potem pułkownik Ludwik Dmyszewicz poszedł na front i dostał się do niemieckiej niewoli. Gdy 17 września wkroczyli Sowieci, żona Jadwiga zdecydowała o pozostawieniu dobytku i ucieczce. Chciała, by rodzina była po tej samej stronie granicy co mąż, poza tym obawiała się wywózki na Sybir.

Pułkownikowi udało się z niewoli uciec i odnaleźć rodzinę. Planowali dotrzeć do Wielkopolski. Gdy jednak znaleźli się w Krakowie, dalsza podróż okazała się niemożliwa. Jerzy Dmyszewicz z pierwszych godzin pobytu na Rynku zapamiętał dżdżystą pogodę wrześniowego dnia, nosze, na których leżał w gipsie starszy brat, i wysokie oficerskie buty ojca. Pułkownik wciąż był w mundurze, co starał się ukrywać narzuconą na ramiona bonżurką. Mały Dmyszewicz doskonale zapamiętał też szyld sklepu, pod którym stali: nazwisko Gross i imię Jakób pisane wedle przedwojennych reguł ortografii przez „o" z kreską.

– Patrząc na ten szyld, nie przypuszczałem, że wkrótce poznam osobiście właścicielkę tego wielkiego sklepu z porcelaną na rogu ul. Szewskiej i Rynku – wspomina.

Sklep Jakóba Grossa miał w Krakowie status szczególny. Na wielkich drewnianych regałach lśniły najlepszej jakości dzbanki, filiżanki, wazony. Firma Gross zatrudniała ponad 30 osób. Reklamowała się filmami w kinach i ogłoszeniami na tramwajach. O jej sukcesie zdecydował talent kupiecki Sary Gross, żony Jakuba. To ona była od pozyskiwania renomowanych klientów, do których zaliczała się także Kancelaria Cywilna Prezydenta RP. Jakubowa Grossowa zdecydowała, że kupować można wyłącznie za gotówkę, a wyjątek czyniła tylko dla urzędników i nauczycieli. Po latach okazało się, jak trafna była to decyzja.

Właściciel sklepu Jakub Gross, z zamiłowania artysta, sam dbał o dekorację wystaw. Na narodowe święta stawiał w witrynie obraz Jerzego Kossaka. Z zagranicy sprowadzał wystawowe nowinki: przesuwające się lustra i napisy. Wszystko, co mogło przyciągnąć oko klienta. Natan Gross pisze: „Neonowy szyld Jakuba Grossa był bodajże jednym z pierwszych, jakie pojawiły się na krakowskim Rynku". I nazywa sklep rodziców „pałacem porcelany, ceramiki i kryształów, szkła, lamp i figur".

Po wkroczeniu do Krakowa Niemców parada zwycięstwa z Himmlerem i Frankiem przedefilowała akurat przed frontem sklepu. Zza rozpiętego na dekoracji hitlerowskiego orła wystają litery nazwiska Gross. „Pamiątkowa fotografia uwieczniła tych dwóch opryszków razem z szyldem naszego sklepu na Rynku Głównym (róg Szewskiej)" – odnotował Natan.

Dmyszewiczów we wrześniu 1939 r. zabrała spod tego neonu nieznajoma kobieta, której było żal uciekinierów. Następnego dnia Jadwiga Dmyszewicz udała się po pomoc do kurii arcybiskupiej przy placu Franciszkańskim, gdzie działał Obywatelski Komitet Pomocy utworzony przez arcybiskupa Adama Sapiehę. Dzięki niemu rodzina Dmyszewiczów znalazła się w przytułku przy Krupniczej.

– Właśnie tam, w pałacu arcybiskupim, Mama nawiązała kontakt z żoną Jakuba Grossa – twierdzi Dmyszewicz. – Rezultatem tej znajomości było to, że pani Grossowa przekazała rodzinie podpułkownika klucze do opuszczonego mieszkania przy ulicy Sarego 10.

Jaki mały ten świat

Natan Gross nie wspomina o kontaktach swej matki z księciem arcybiskupem Sapiehą. Odnotowuje natomiast: „W październiku 1939 r. pan Dmysiewicz (autor zniekształcił brzmienie nazwiska) przyszedł do naszego mieszkania na Sarego z poleceniem od księcia Stefana Lubomirskiego, który nas dobrze znał. Udało mu się uciec z frontu pod Lwowem, gdzie był dowódcą garnizonu, czy coś w tym rodzaju. Szukał teraz schronienia i kontaktów, obawiał się, że może wpaść w ręce Niemców".

Kiedy podpułkownik stanął w drzwiach mieszkania Grossów, okazało się, że los zetknął Natana z Dmyszewiczem wcześniej, tuż po wybuchu wojny, kiedy Natan Gross z grupą kolegów próbował przeprawić się do Lwowa. Po wielu dniach przedzierania się przez leśne oraz polne drogi i szukania schronienia przed nalotami znaleźli się w okolicach Brzuchowic, na przedpolach miasta. Wtedy wpadli w ręce polskich żołnierzy. Wzięto ich za szpiegów. „Próbowałem na wesoło, ale obywatele w mundurach nie wykazywali poczucia humoru i zastanawiali się, czy nas nie zastrzelić na miejscu, czy doprowadzić do kwatery" – opisywał Natan. Zdecydowali w końcu doprowadzić ich do komendanta. „Szczupły, starszawy pułkownik przyjął nas z ponurą miną. Kto? Skąd? Dokąd? Po co? Dokumenty?" – wspominał Gross. Pułkownik dał jednak wiarę tłumaczeniom młodych chłopaków. Poradził, żeby nie chodzili bezdrożami, i wydał rozkaz, by po zawiązaniu im oczu wyprowadzić ich na szosę. Wkrótce potem dowiedzieli się o wkroczeniu wojsk sowieckich. Natan skorzystał z porady pułkownika – wrócił do Krakowa.

„Dwa tygodnie później przyszedł na moje podwórko. Jaki mały jest ten świat!" – odnotowuje pisarz. Twierdzi, że jego rodzina pomogła Dmyszewiczowi, jego żonie i córce. Pamięć go myli: podpułkownik miał bowiem dwóch synów, z czego jeden leżał wtedy charakterystycznie oklejony gipsem. Gross wspomina, że znaleźli im mieszkanie i kontakty. Od tej pory rodziny pozostawały w dosyć bliskich kontaktach.

Jerzy Dmyszewicz: „Już we wrześniu rozpoczęły się pierwsze rabunki żydowskich mieszkań. Następnie blokady kont w bankach, rekwizycje i wysiedlanie z niektórych lepszych mieszkań. W listopadzie nastąpiło aresztowanie i wywiezienie do obozów koncentracyjnych około 180 polskich profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, w tym kilku Żydów. Od listopada 1939 r. Żydzi musieli nosić na ramieniu gwiazdę Dawida jako znak rozpoznawczy, a od grudnia 1939 r. zaczęli działać powszechnie w żydowskich sklepach niemieccy treuhanderzy – czyli zarządcy".

Zazwyczaj zatrudniali właścicieli jako subiektów. Pozwalało to właścicielom zarabiać na życie i przy okazji pilnować majątku. „Treuhander firmy Jakub Gross nie szukał współpracy mojej Matki i choć wypłacał jej bardzo małą miesięczną pensję, nie chciał jej widzieć w sklepie. Cały chrześcijański personel, który pracował tu nadal, utrzymywał jaki taki kontakt z byłą szefową i donosił o różnych pociągnięciach niemieckiego komisarza" – pisze Natan Gross.

Jerzy Dmyszewicz opowiada, że pojawienie się treuhandera w sklepie z porcelaną stało się powodem, dla którego zaczęli spłacać Grossowej dług wdzięczności za otrzymane mieszkanie. – Moja matka szła wraz ze mną do sklepu z porcelaną „po zakupy". Zakupy polegały na tym, że kupowaliśmy jeden kubek fajansowy, a wynosiliśmy drogą porcelanę. – W ten sposób pokoik przy kuchni u Dmyszewiczów zamienił się wkrótce w skład porcelany.

– O właścicielce sklepu mówiliśmy Jakubowa Grossowa. Nie pamiętam, jak miała na imię. Nie miała charakterystycznej żydowskiej urody, ale była znana w Krakowie. Jej mąż uciekł do Lwowa – opowiada Dmyszewicz. – Bardzo się denerwowała, bo odkąd wkroczyli tam Sowieci, nie miała od niego żadnych informacji. Początkowo to ona do nas przychodziła. Mówiła, co mamy sprzedać ze zgromadzonej u nas porcelany. Matka od tego pobierała prowizję, bo my też nie mieliśmy z czego żyć. Początkowo przychodziła po pieniądze, potem donosił je ojciec. Jak czegoś potrzebowała, wysyłała gońca i ojciec do niej szedł. Tylko ojciec wiedział, gdzie ona mieszka. My – nie.

Tymczasem Dmyszewiczowie zmienili mieszkanie. Pierwsze, które dostali od Grossowej, na Sarego 10, było w bardzo kiepskim stanie. Już w grudniu dostali klucze do innego, na Nowowiejskiej 6. Z okien mogli oglądać kolumny marszowe, kiedy Niemcy szli już na Wschód. Wkrótce potem ten rejon wszedł w skład niemieckiej dzielnicy oficerskiej. Rodzina podpułkownika przeniosła się więc do mieszkania na Dąbrowskiego: dwóch dużych pokoi z kuchnią. Tuż przy granicy getta.

Ucieczka z Krakowa

Rodzina Grossów także się przemieszczała. Po utworzeniu getta i wprowadzeniu obowiązku przeniesienia się tam Żydów uciekła do domu na obrzeżach Krakowa. Mieszkali w Czyżynach, potem w Grębałowie. Jak pisze Gross – w „zapadłej wiosce, w której znaleźli spokój". Podkreśla, że z chłopami, którzy byli ich gospodarzami i głównymi dostawcami żywności, żyli w dobrej komitywie. Stamtąd z końcem sierpnia 1942 r. wysiedlono ich do Wieliczki. Mieli trafić do obozu w Bełżcu. Cudem udało im się uciec do krakowskiego getta.

Tamten dzień, 27 października 1942 r., pamiętają wszyscy, którzy mieszkali wtedy w Krakowie. Z getta deportowano wtedy około 5 tysięcy osób. Opróżniano sierocińce i szpitale. Następnego dnia wywieziono kolejne 6 tysięcy.

Jakubową Grossową ktoś ze znajomych ostrzegł o planowanej akcji. Pewne jest jedno: w przeddzień wywózki udało jej się z rodziną opuścić getto. Jerzy Dmyszewicz opowiada: Przysłała do ojca gońca, że zapłaciła straży. Prosiła, by ojciec pomógł. Plan był taki, że w nocy straż otworzy bramę getta na Traugutta, przy której mieszkaliśmy, i wypuści siostrę Jakubowej Grossowej z córką Klarą. Ojciec miał je przyprowadzić do nas na jedną noc. Powiedział nam, że nie może odmówić, ponieważ Grossowa nam pomagała. Poszedł pod bramę przez ogródki i parkan. Umówił się z naszą dozorczynią, że otworzy mu bramę. Opłacił też dozorcę po aryjskiej stronie, naprzeciwko wyjścia z getta, i przyprowadził te dwie kobiety do mieszkania. Ryzykowaliśmy, bo Niemcy wpadali do mieszkań w tej okolicy, jak im się wydawało, że jakiś Żyd uciekał. Getto było już mocno obstawione, trwała noc przed likwidacją.

Dmyszewicz opowiada, że następnego dnia przyjechała chłopska furmanka. Siostra Grossowej opuściła mieszkanie w kirze na twarzy, córka miała zarzuconą na siebie wiejską chustę. – Widzieliśmy potem, jak tą samą ulicą wyprowadzają Żydów z getta – wspomina.

Tu konieczne jest sprostowanie:  Mogło chodzić wyłącznie o samą Jakubową Grossową i jej córkę Klarę – nie o siostrę. Starsza siostra Sary Grossowej Lana miała kilkunastoletnią córkę, która nazywała się Nata. Młodsza siostra Mala miała co prawda córkę Klarę, ale cała jej rodzina wyjechała na początku wojny do Lwowa i wróciła stamtąd dopiero w 1947 r.

Ocenę wiarygodności tych wspomnień komplikuje fakt, że Natan Gross opuszczenie getta przed jego planowanym wysiedleniem opisuje zupełnie inaczej. Na ucieczkę zdecydowali się dopiero po południu, kiedy ktoś szepnął jego matce: „Jeśli pani może, niech się pani ratuje". Nie mieli przygotowanej żadnej drogi ewakuacji. Biegali od bramy do bramy, próbując przekupić wartowników. W końcu stanęli przy jednym z policjantów, który co prawda ich odpędzał, ale nieagresywnie. Skorzystali z tego, że podjechał tramwaj i zaczęli uciekać w mrok ulicy Lwowskiej. W ten sposób znaleźli się po aryjskiej stronie. Gdy się upewnili, że nikt się nimi nie interesuje, poszli na ulicę „Dąbrówki" (w rzeczywistości Dąbrowskiego) do znajomego pułkownika Dmysiewicza (czyli Dmyszewicza).

Natan Gross pisze: „My u nich byliśmy, zdaje się, po raz pierwszy w tę noc październikową. Przyjęli nas serdecznie, ale ze strachem. O przenocowaniu nie było mowy. Mieszkanie jest zbyt blisko getta i zachodzi obawa, że w razie akcji będą szukać w okolicznych domach ukrywających się Żydów".

Postanowili, że Ludwik Dmyszewicz odprowadzi Sarę Gross i jej córkę Klarę na Rajską, do kuzynki mężczyzny, który obiecał im pomoc, kiedy już wydostaną się z getta. Natan z młodszym bratem udali się zaś do kuzyna, który pracował w Płaszowie w firmie Klug. Kuzyn ukrył ich w pustym baraku. Przesiedzieli tam dwa dni. Do getta wrócili po zakończeniu akcji.

Natan Gross pisze, że matka i siostra „nie bez trudności wprawdzie", ale znalazły schronienie we wskazanym miejscu. Rodzina Grossów powróciła potem do getta i ostatecznie wyszła stamtąd na aryjskich papierach 10 grudnia 1942 r. Natan więcej o rodzinie pułkownika nie wspomina.

Jerzy Dmyszewicz przywołuje natomiast jeszcze jedno wydarzenie. – W 1943 r. młodszy syn Grossów, kilkunastoletni Natan, przechowywał się u nas przez dwa tygodnie. Już po likwidacji getta Jakubowa Grossowa przysłała do nas gońca. Prosiła, by przechować Natana. Dmyszewicz chłopca prawie nie pamięta. Wie jednak, że miał pieska. Wychodził z nim na spacer. – Pewnego dnia nasza dozorczyni spotkała matkę i powiedziała: co pani robi, czy pani chce, żeby nas wszystkich rozstrzelali? Pani wie, że ja mam obowiązek to zgłosić? Ojciec poszedł wtedy do Grossowej i o całej sytuacji opowiedział. Potem zaprowadził do niej Natana i ona ukryła go gdzie indziej – opowiada.

Natan Gross, rocznik 1919, w 1943 r. był już jednak dorosłym mężczyzną. W jego wspomnieniach pies odgrywa jednak istotną rolę. Cały rozdział poświęca suczce Grossów Dinie, która towarzyszyła im przez większą część wojennej tułaczki. Szczególnie był do niej przywiązany młodszy brat Natana Jerzyk. Czy w opowieści Dmyszewicza mogło chodzić o Jerzego? To on był bowiem rówieśnikiem autora wspomnień.

Wspomniani z nazwiska

Rodzina Grossów przetrwała wojnę dzięki Polakom. Znajomym i nieznajomym. Natan Gross, pisząc swoje wspomnienia, stosuje zasadę, że z nazwiska wspomina tylko tych, których chce ocalić od zapomnienia. Urzędnik, który w magistracie w Swoszowicach wyrabiał im dokumenty, pozostał anonimowy. Za zawrotną sumę dał bowiem papiery, które narażały ich na szantaże. Natan Gross jako Franciszek Grymek miał być pracownikiem fizycznym, choć zdradzały go dłonie. Siostra Klara jako o dziesięć lat starsza wdowa nazywać się miała Janina Birkenfeldowicz. Nosiła więc nadal żydowskie nazwisko.

Lista wspomnianych z nazwiska jest znacznie dłuższa. Srokowie, kupcy, przechowywali ich w piwnicy. Józia, służąca stałej klientki, pani Skawińskiej, pozwoliła zamieszkać w wolnym pokoju, gdy Niemcy wyjechali na święta. Klarę przechowywali znajomi, państwo Rosikowie, „pobożni, praktykujący katolicy", którzy – zdaniem autora – choć umierali ze strachu, to trzymali fason. Jedna ze znajomych urzędniczek podsunęła Grossów swojej kuzynce Stasi Gawron, która przechowywała ich w kuchni przez wiele miesięcy. W tym samym mieszkaniu, w którym mieszkał niemiecki sublokator, kierowca niemieckiego przemysłowca.

Innym razem mieszkali u dawnej klientki, nauczycielki Kapisowej, głęboko wierzącej katoliczki, której mąż przebywał w niewoli. Przystań znaleźli też w domu malarza Franciszka Turka. „Przez cztery miesiące mieszkaliśmy w różnych mieszkaniach. Naliczyłem ich czternaście, w mieście, w którym każde dziecko bez złej woli mogło nas zdradzić, wydać w ręce oprawców i narazić dobrych ludzi, którzy wyciągnęli do nas pomocną dłoń" – pisze Gross.

Z tych nazwisk na liście Sprawiedliwych wśród Narodów Świata figuruje jedynie nazwisko Sroków, nie ma jednak pewności, czy to krakowscy kupcy. Ale Natan Gross podkreśla, że dzięki bohaterstwu zwykłych ludzi przetrwali on i jego rodzina.

Po wojnie Grossowie wrócili do Krakowa. Natan został filmowcem i w 1950 r. zdecydował się na wyjazd do Izraela. Sara Gross zamieszkała w Krakowie, bo – jak wyjaśniał Natan – „kochała Kraków, a Kraków kochał ją". Otworzyła mały sklepik i jak przed wojną chodziła o czwartej na szklankę kawy i ciastko do Noworolskiego w Sukiennicach. Dopiero choroba sprawiła, że dzieci zabrały ją do siebie. Zmarła w Tel Awiwie.

Po nastaniu władzy ludowej podpułkownik Ludwik Dmyszewicz długo się zastanawiał, czy zgłosić się na pobór oficerów. Przeważył argument, że wcześniej czy później i tak się o nim dowiedzą. Służył tylko rok, odszedł na własną prośbę. Kiedy jeszcze był w wojsku, jeździł do Krakowa. Tam spotkał Natana Grossa i widział się z jego matką. – A potem przeczytałem w polskich gazetach, że ten Natan przyjeżdżał do Polski – mówi Dmyszewicz. Natan Gross zmarł w 2005 r.

– Czy Jan Tomasz Gross ma cokolwiek wspólnego z „naszymi" Grossami? – Jerzy Dmyszewicz zadawał sobie to pytanie za każdym razem, gdy słyszał o autorze „Sąsiadów", „Strachu" i „Złotych żniw". Wspomnienia Natana rozwiewają wątpliwości: „Gross to bardzo popularne nazwisko. Grossów jak psów – zwykła mówić moja Mama. Ja też tak odpowiadam, gdy mnie pytają". Ale gdy ktoś pochodził z Krakowa – pytał, czy to „Gross z porcelany". Każdy w Krakowie to wiedział.

Miałem niecałe 12 lat, gdy w ostatnich dniach września 1939 r. wylądowaliśmy na krakowskim Rynku. Otoczeni kołem gapiów trwaliśmy w deszczu. Siedziałem na walizce, a przed oczami cały czas miałem wielki napis „Jakób Gross" – tak zaczyna się opowieść 83-letniego dziś Jerzego Dmyszewicza. Syn Ludwika, podpułkownika Wojska Polskiego, zrekonstruował wojenne losy swojej rodziny dzięki zapiskom, jakie robił podczas rozmów z matką Jadwigą, z domu Pernak.

Nie wiedział jednak o tym, że jeden z bohaterów jego wspomnień, Natan Gross, syn Jakuba Grossa, pisarz i filmowiec, już wcześniej spisał swoją wojenną historię. Wydał ją w Polsce w 1991 r. pod tytułem: „Kim pan jest, panie Grymek?".

Wspomnienia Grossa i Dmyszewicza czasem się zazębiają, czasem wykluczają. Są najlepszym przykładem na złożoność wojennych historii i na to, że największe spustoszenia w pamięci czyni czas.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał