To racja. Aktorzy świecą blaskiem gwiazd za życia, po śmierci blask przygasa.
Sławek – o dziwnym imieniu Wieńczysław – był gwiazdą. Urodził się, aby być aktorem. Kiedy go zobaczył Michał Melina, człowiek doświadczony, dyrektor warszawskiego Teatru Współczesnego, powiedział: „Niech pan spojrzy, to jest twarz aktora. Może grać wszystko – od Hamleta do Gucia". Moim zdaniem był najzdolniejszy z naszego pokolenia. Prawie urodził się w teatrze – jego ojciec, Edward Szupelak-Gliński, był aktorem. Sławek debiutował jeszcze przed wojną, jako Podchorąży w „Nocy listopadowej" w Polskim. W czasie okupacji chadzał na nasze zajęcia w tajnym PIST. Chadzał, bo stykaliśmy się rzadko, był w innej grupie. W tym czasie ojciec mu zachorował, więc złamał bojkot i zagrał w teatrze. Tłumaczył mi – „przynajmniej zdążyłem zagrać z Junoszą-Stępowskim". Rzeczywiście, okazja jedyna, bo w kilka tygodni potem Junoszę zastrzelono. Spektakl, w którym mieli okazję stanąć obok siebie na scenie, to „Głupi Jakub" Rittnera wystawiony w warszawskim Teatrze Komedia (na Kredytowej, w podwórku).
Nie spotkałem aktora, któremu granie przychodziło tak łatwo. Te zdolności pomogły mu wyjść z obozu na Majdanku po wielkiej łapance w styczniu ,44. Zagrał coś komendantowi i ten go zwolnił.
Po powstaniu znowu trafił do jakiegoś strasznego obozu, chyba do Sachsenhausen. Wrócił do Łodzi i zapukał do mnie. Przenocowałem go. Zostawił mi na pamiątkę obozowe wszy, ale chociaż trochę mu pomogłem. Potem grał w łódzkiej „Syrenie", a dalsze swoje losy związał z Teatrem Polskim w Warszawie. Występował często – ba, taki talent! Grał przeważnie role komediowe – lekkich amantów. Wstrząsnął też „Erykiem XIV" Strindberga, na dowód, że potrafił zagrać wszystko.
W teatrach się mijaliśmy. Robił karierę filmową. Pamiętamy „Sprawę pilota Maresza", kapitana łodzi podwodnej „Orzeł", porucznika AK w „Kanale" oraz przeróżne role komediowe. Dwa razy spotkaliśmy się w filmach – w „Lekarstwie na miłość" i w kryminale „Gdzie jest trzeci król?", z tym że ja grałem tam oficera milicji, a Sławek czarny charakter.
Kiedy Dejmek zostawił mi w spadku Teatr Polski, zacząłem „Dożywociem" Fredry. Poprosiłem Sławka, już na emeryturze, by zechciał uświetnić moje przedstawienie. Grał Doktora Hugo – jak się ruszał, jak mówił wiersz! A scena, kiedy zabiera Birbanckiego na ostrygi, była arcyfredrowska.