A co z przygotowaniami, z budowaniem roli?
Kiedyś zawsze układałem sobie psychologiczny portret postaci. Aktorzy często to robią. Ale w pewnym momencie odkryłem, że ta metoda w moim przypadku nie działa. Grając scenę, nie zastanawiam się, co było wcześniej i co będzie później. Interesuje mnie tylko ta jedna chwila. Jestem w niej na 120 procent. Bo tak naprawdę nigdy nie wiemy, jak zachowamy się w danej sytuacji. A panowanie nad całością zostawiam fachowcowi. Reżyserowi. Zdałem sobie z tego dobitnie sprawę w czasie zdjęć do filmu Agnieszki Holland. Ostatnio w czasie pracy unikam częstego patrzenia w monitor.
Myślałam, że aktorzy lubią sprawdzić, jak scena wyszła.
Kiedyś częściej podchodziłem do ekranu, miałem wrażenie, że coś jeszcze poprawię, skoryguję. Przy „W ciemności" po jakiejś scenie Agnieszka Holland mówi: „Chcesz spojrzeć, to proszę." „Nie, nie będę patrzył" – odpowiedziałem. Do końca nie wiedziałem, jak w tym filmie wyglądam. Skupiałem się na tym, co działo się w danej chwili, i chyba dzięki temu zbliżyłem się do mojego bohatera – Sochy. Bo to nie był człowiek rozbuchany intelektualnie. On wiele nie myślał, działał instynktownie. I ja, jako aktor, też zacząłem się tak zachowywać.
U Marka Koterskiego taka metoda pracy chyba by się nie sprawdziła...
Dlaczego? Przed zdjęciami dużo rozmawialiśmy, ale Marek jeszcze utwierdził mnie w przekonaniu, że zarówno aktor, jak i reżyser nie powinni wychodzić na plan z gotową koncepcją. Bo to ogranicza.
Wydawało mi się, że Koterski pisze bardzo precyzyjne scenariusze...
Ale na planie ten tekst zamienia się w poduszkę do miękkiego lądowania. Marek Koterski daje aktorom wolność, wizja filmu rodzi się w trakcie pracy.
Każda postać, którą pan ostatnio zagrał, jest kompletnie inna.
To właśnie jest dla mnie najciekawsze: żeby się zmieniać, nie powtarzać. Ale jednak coś ich wszystkich łączy: to popaprańcy. Interesują mnie stany graniczne, przestrzeń „pomiędzy". Pomiędzy normą i szaleństwem, dobrem i złem. Nie wiem, czy potrafiłbym zagrać człowieka nieskazitelnie dobrego albo ekstremalnie złego. Raz tylko w ostatnim czasie nie umiałem znaleźć usprawiedliwienia – dla prokuratora w „Domu złym". I dlatego postanowiłem go upokorzyć. Zostawić takiego, jaki był. Ale takie bieguny zdarzają się rzadko. Moi bohaterowie są po prostu ludzcy.
A gdybym pana zapytała, jaki pan jest?
Nie wiem. Normalny. Też ani dobry, ani zły. Dosyć nieufny. Na pewno rzadko się uśmiecham, a jak już, to raczej gdzieś wewnątrz siebie. Generalnie jestem realistycznym pesymistą.
Co w panu zostało z dzieciństwa, które spędził pan w Nowej Rudzie?
Tomek Wiszniewski szukał odtwórcy małego bohatera „Wszystko będzie dobrze" w domach dziecka i ośrodkach pomocy społecznej. Powiedział mi wtedy: „Wiesz, tego nie może zagrać chłopak, który codziennie pije coca-colę". Pomyślałem, że to określenie idealnie pasuje do mojego dzieciństwa. Bo ja właśnie „nie piłem codziennie coca-coli". Miałem 13 lat, gdy pierwszy raz przyjechałem do Warszawy. Zobaczyłem Pałac Kultury i dopiero wtedy uwierzyłem, że on naprawdę istnieje. Nigdy przedtem nie widziałem tramwajów. W Nowej Rudzie była telewizja, a poza tym piłka i tarzanie się w błocie. Więc ja jestem z trochę innej bajki. Ale noszę też w sobie inne obrazy. Kiedy myślę o przeszłości, wracam przede wszystkim do rodzinnego domu, do rodziców. W naszym domu się nie przelewało, ale zawsze były w nim książki, rozmowy. Może dlatego nie zostałem górnikiem, tylko poszedłem w innym kierunku.
Do budowlanki?
A co się o sobie wie, mając 15 lat? Pewnie chciałem budować domy, nie pamiętam. Szkoła teatralna była taką samą abstrakcją jak marzenie o zostaniu kosmonautą. To był inny świat. Kompletnie nierealny. My tam, w Nowej Rudzie, nie mieliśmy alternatywy. 90 procent moich kolegów poszło pracować do kopalni. W tamtych czasach, jak ktoś wyjechał na studia do Wrocławia, to już była sensacja.
To skąd się wziął pomysł zdawania do wrocławskiego PWST?
Sam nie wiem. Impuls. Grałem w szkolnych teatrzykach, pani Słomczyńska, moja polonistka, powiedziała: „Masz predyspozycje, ciekawy głos, spróbuj". Poszedłem na egzamin i zdałem. Może chciałem się przekonać, czy to możliwe.
Co pan przygotował?
Fragment „Speranzy" Svena Delblanca: statek płynie nie wiadomo dokąd, brakuje jedzenia, z ludzi odciętych od świata wychodzą najgorsze instynkty, jak we „Władcy much" Goldinga. Bardzo mięsista proza. Mówiłem też coś z klasyki.
Rodzice zaakceptowali pana wybór?
Byli zaszokowani, że poważyłem się iść na egzamin do szkoły teatralnej. Powiedzieli tylko: „Jak tak chcesz, trzymamy kciuki".
Dzisiaj są dumni?
No, oczywiście.
Po studiach trafił pan do Teatru Polskiego w Poznaniu. Dlaczego uciekł pan do Warszawy?
W szkole człowiek żyje w trochę sztucznej rzeczywistości, pod parasolem profesorów. Dopiero w pracy zaczyna się rozumieć, na czym ten zawód polega. W Poznaniu sporo grałem i uczyłem się. Ale jednocześnie miałem poczucie, że czas mi ucieka. Marzyłem o kinie, a zrozumiałem, że cud się nie wydarzy: nikt nie przyjedzie do Poznania na premierę, nie zaprosi na próbne zdjęcia.
Filmowcy szukają wykonawców w Warszawie, Łodzi, czasem jeszcze w Krakowie. To jest dramat „aktorów prowincjonalnych", niezależnie od tego, czy pracują w Jeleniej Górze, Słupsku, Wrocławiu czy Poznaniu?
Nie wiem, czy dramat. Niektórzy znakomicie funkcjonują w swoich miastach i świetnie się tam spełniają. Ale mnie ciągnęło do kamery. I po pięciu latach zdałem sobie sprawę, że muszę wykonać jakiś ruch, bo potem będzie za późno. Człowiek zaczyna niebezpiecznie obrastać w piórka, pojawia się jakaś dziewczyna, potem żona, fucha w radiu, lokalna impreza. Myśli: „Może to było mi pisane". Więc gdy skończyłem 31 lat, zrozumiałem, że to ostatni moment, w którym mogę jeszcze coś w życiu zmienić. Pomógł mi nowy dyrektor Polskiego, który wyrzucił mnie z teatru. Nie pasowałem mu podobno do koncepcji zespołu. Wtedy wiedziałem, że nie mam już nic do stracenia.
No i udało się. Dziś nie może pan narzekać. Gra pan wielkie role u najlepszych reżyserów, u boku najlepszych aktorów.
Ciągle towarzyszy mi uczucie niewiary. Granie z ludźmi, których kiedyś w młodości oglądało się na ekranie jako mistrzów, to niemal cud. Podobnie jest ze spotkaniami z reżyserami. Przecież ja znam wszystkie filmy Agnieszki Holland: od pierwszego aż do ostatnich. I nagle ona mówi: „Od dawna chciałam z tobą pracować". Jak słyszę coś takiego, to najpierw nie mogę uwierzyć. Bo ja ciągle mam wrażenie, że muszę jeszcze doskoczyć do poziomu, który mi się marzy.
Nie posądzałam pana o kokieterię... Dla mnie ostatnie pana role to mistrzostwo świata.
A dla mnie to były po prostu zadania ekstremalne. „W ciem- ności" – trudny temat Holokaustu i ciężkie warunki pracy. Nie było mi łatwo dokopać się do tego, co Socha miał w sobie. Równie dużą dyscyplinę musiałem sobie narzucić u Grega Zglińskiego. Niełatwo jest zagrać scenę, w której katują twojego brata, a ty stoisz i nie wiesz, co robić. I wreszcie ten karkołomny pomysł Marka Koterskiego: dwóch facetów nocą w samochodzie gadających o babach przez cały film. Po tym filmie poczułem się kompletnie wyprany z energii i myśli. Musiałem zrobić sobie przerwę. Wrócić do życia i do siebie. Do własnej skóry.
A jak pan ładuje akumulatory?
Na przykład biorę rower i jadę do parku.
Z pana popularnością może pan spokojnie jeździć po parku na rowerze?
Jasne, najwyżej ktoś się do mnie uśmiechnie. Moja popularność jest umiarkowana. Taka w sam raz. Nie zabiegam o nią.
Rzeczywiście, nie jest pan ulubionym bohaterem Pudelka.
A co ja bym tam robił? Nie jestem atrakcyjny dla plotkarzy. Mam żonę, dziecko, zwyczajne, domowe obowiązki. Gdyby te role przyszły 15 lat temu, to kto wie? Może by mi odbiła palma? Może dawałbym sobie robić zdjęcia na Florydzie albo na Bahamach? Nie wiem. Ale teraz już mi się nie chce. Tak samo jak nie chce mi się gadać o niczym na bankietach. Mam grono przyjaciół, z którymi się spotykam, i to mi wystarcza.
Wśród pana przyjaciół są głównie aktorzy?
Akurat aktorów jest mało. Kilku reżyserów, ale też „cywile". Bo oni przywracają mi właściwe proporcje. Podobnie jak włóczenie się po ulicy. Jak wychodzę z kina, to rozglądam się i myślę, że ludzie, których mijam, w ogóle nie mają pojęcia, że przed chwilą na ekranie leciał jakiś film. I wcale ich to nie obchodzi.
Nie martwi pana, że artystycznym kinem interesuje się tylko mała garstka widzów?
Z jednej strony większość filmów, w których gram, raczej nie ma szans, żeby przyciągnąć milionową publiczność. A z drugiej strony chciałbym, żeby obejrzało je jak najwięcej ludzi. Ale przecież nikt nikogo nie zmusza, żeby poszedł na wystawę do Zachęty. Tak samo powinno być z kinem.
A nie marzy się panu rola w dużej hollywoodzkiej produkcji?
Pewnie, że chciałbym kiedyś dotknąć tej machiny. Ale to mało realne. Nigdy nie będę mówił po angielsku jak Amerykanie, więc kogo mógłbym tam grać? Polskiego albo czeskiego szpiega? Poza tym w Stanach niewielu aktorów ma wolność wyboru. Producent mówi: „Musimy mieć Nicole Kidman, bo to 50 mln dolarów do przodu". Inni się nie liczą. A tu dogaduję się we własnym języku i mam poczucie, że między aktorem i reżyserem istnieją partnerskie relacje, wymiana energii, porozumienie. I że potem ci ludzie w jakiś sposób w moim życiu zostaną.
Lubi pan swój zawód?
Zdecydowanie tak. Ale gdy przyjmę kolejną propozycję, to pierwszego dnia będzie jak zawsze. Usiądę w garderobie i powiem: „Nienawidzę tego". Potem przebiorę się w kostium i już będę zmęczony. Będę miał wszystkiego dość. Pójdę do charakteryzacji, po której będę się czuł jeszcze gorzej. A po trzech dniach pracy odżyję. Przez dwadzieścia kilka dni zdjęciowych będę dostawał codziennie gigantyczną dawkę adrenaliny. Po ostatnim klapsie najpierw poczuję ulgę, a zaraz potem pomyślę z żalem: „To już?".
A rozumie pan aktorów, którzy nagle rezygnują z zawodu?
Ja jeszcze ciągle nie czuję się jako aktor nasycony, choć zdaję sobie sprawę, że kiedyś może przyjść znużenie. Albo frustracja. Bo przecież dobrych scenariuszy nie ma aż tak dużo. A czasem dostaję projekty, które chyba byłoby mi niezręcznie przyjąć. Musiałbym dokonać jakiegoś gwałtu na sobie. Więc odmawiam. Mogę sobie na to pozwolić, bo zdarzają mi się takie propozycje jak te od Holland, Koterskiego czy Zglińskiego. Ale zdaję sobie sprawę, że moje szczęście może się wyczerpać.
Niedawno jeden z reżyserów powiedział mi, że ma pan szansę zestarzeć się jak Robert De Niro.
Robert De Niro? No, dziękuję. To Himalaje aktorstwa. Ale ja mam taką gębę, że stale się mnie do kogoś porównuje. Ostatnio Janusz Margański, scenarzysta „Wymyku", stwierdził, że wyglądam jak młody Gabin. Były i inne nazwiska: Sean Penn, Harvey Keitel. Na szczęście wszyscy oni są fajnymi brzydalami. Udało mi się uniknąć porównań do Ashtona Kutchera.
A pan ma swojego aktorskiego idola?
To jest tak jak z odbiorem każdej sztuki. Albo mnie coś bierze, albo nie. Albo na mnie działa, albo nie. I czasem się zmienia. Niedawno obejrzałem „Cienką czerwoną linię" – gigantyczny, poetycki esej, w którym rewelacyjni są Nick Nolte i Sean Penn. Intryguje mnie aktorstwo Edwarda Nortona. Kiedyś mistrzami byli dla mnie Tim Roth, Gary Oldman. Podobają mi się mroczni faceci z tajemnicą. Z wierzchu szorstcy i opancerzeni, a w środku noszący w sobie białą gołębicę.
A gdyby kiedyś znudziło się panu aktorstwo, to co by pan robił?
Wie pani, staram się ani nie patrzeć wstecz, ani nie gdybać. Zresztą i tak często decyduje za nas przypadek. Nie wiem, kim będę za pięć lat. Nie wiem nawet, kim będę jutro. I to wcale nie jest abnegacja. Jestem po prostu całkowicie otwarty na to, co przyniesie mi życie.