Zgubiona pałeczka

Czy udało nam się przenieść do naszych czasów entuzjazm, jaki towarzyszył obywatelom II?Rzeczypospolitej, i jaki zdołał uchwycić Melchior Wańkowicz w swojej „Opowieści o polskim Magnitogorsku"?

Publikacja: 25.02.2012 00:01

„Piłsudczykowska propaganda sukcesu”? Lokomotywy z Chrzanowa wędrują w świat via Gdynia

„Piłsudczykowska propaganda sukcesu”? Lokomotywy z Chrzanowa wędrują w świat via Gdynia

Foto: Foka/Forum

Lektura „Sztafety", zamykającej właśnie 16-tomową edycję „Dzieł" Melchiora Wańkowicza dokonaną przez wydawnictwo Prószyński i S-ka, jest – jak twierdzi autor wstępu do niej Błażej Brzostek – „dana wtajemniczonym – wiedzącym, co działo się później". No tak, wszystkie cztery wydania „Sztafety" miały miejsce w tym samym 1939 roku. 1 i 17 września uczyniły z tej książki, w zamierzeniu autora będącej podsumowaniem dwudziestolecia wolnej Polski i spojrzeniem w przyszłość, pozycję kompletnie anachroniczną.

Zastanawiające, w jak wielu miejscach tej obszernej książki Wańkowicz zawarł stwierdzenia i postulaty antytotalitarne. To zresztą z tego powodu „Sztafeta" nie została przyjęta entuzjastycznie przez koła wojskowe zarzucające pisarzowi nadmierny krytycyzm w przedstawianiu polskiej rzeczywistości. Tymczasem krytycyzm ten powodowany był nadzieją na uczynienie z biednego środkowoeuropejskiego kraju państwa nowoczesnego, silnego, w przyszłości być może mocarstwa. Modernizacja, tak jak ją wówczas rozumiano, oznaczała industrializację, rozbudowę przemysłu, zwłaszcza przemysłu ciężkiego. To dlatego od strony graficznej „Sztafeta" za pomocą dziesiątek zdjęć usiłuje pokazać te zmiany, jakie dokonywały się na ziemiach polskich. W skrócie rzec by można, że swoją książką – w istocie będącą mocno rozbudowaną wersją Wańkowiczowskiej broszury z 1937 roku „COP  – Ognisko siły"– autor antycypował przyszłe publikacje z epoki socrealistycznej. To, co odróżnia „Sztafetę" od jej ułomnych powojennych krewnych, to autentyczne zaangażowanie pisarza w poruszane przez siebie kwestie, dogłębne ich zbadanie, wreszcie talent literacki. To w „Sztafecie" pokazał bowiem Wańkowicz całą skalę pisarskich możliwości. Napisanie pasjonującego dzieła o budowie elektrowni wodnej czy huty żelaza wydawać się może, po doświadczeniach z epoki soc, niemożliwe. Proszę więc sięgnąć po Wańkowicza, nie tylko po to jednak, by zachwycić się walorami jego stylu, ale może głównie po to, by zastanowić się nad tym, o czym pisałby dziś autor, któremu wpadłoby do głowy podążyć tropami „Sztafety". Bo przecież nie o rabunkowo przeprowadzonej prywatyzacji...

Sztafeta polega wszak na  przekazywaniu pałeczki. W tym przypadku przez jedną generację – drugiej. Sęk w tym, że pałeczka została zgubiona na najważniejszym odcinku, do którego wystartowaliśmy w 1989 roku.

Gospodarcze harakiri

Osiągnięciem numer jeden Polski przedwrześniowej była Gdynia, na kolejne gigantyczne zadanie, jakim było zbudowanie Centralnego Okręgu Przemysłowego, zabrakło czasu. Czym możemy się chwalić dzisiaj, po ponad 22 latach niepodległości? Powiedziałbym, że na razie niczym, choć niewykluczone, że z czasem na pierwszym miejscu wymieniać będziemy stadiony i boiska. I tak obecny premier trafi do podręczników historii jako ten, który zastał Polskę wielosektorową, a zostawił jednosektorową.

Powie ktoś: mało śmieszne, i będzie miał rację, bo w ogóle wszelkie porównania dwóch Rzeczypospolitych: II i III, wypadają nieszczególnie. I nic tu nie ma do rzeczy fakt, że świat się zmienił i dziś nowoczesność mierzymy innymi miarami. Obecnie wyznacza ją gęsta sieć autostrad, powszechny dostęp do Internetu, wysokość popytu wewnętrznego, wskaźniki obrotów giełdowych. To już nie te czasy, gdy podniecaliśmy się budową huty czy portu.

Dziś, w dobie kryzysu, wyraźnie widać, że po raz kolejny w naszych dziejach stajemy w punkcie wyjścia. A rzeczywiste zadłużenie nie zmalało nam ani na jotę, kapitalizm – tam gdzie powstał – narodził się nie za sprawą władzy, ale przeciw jej elitom, które od  1989 roku nie bardzo wiedziały, do czego zmierzają, i dziś już się głośno zastanawiają, czy nie wycofać się rakiem z liberalnych założeń, nie wypisać na sztandarach haseł socjalistycznych i dalej sprawować władzę. W kraju, w którym dokonane zmiany symbolicznie uosabia były wicepremier Leszek Balcerowicz wszystko jest dopuszczalne. Przed wojną kimś takim był też wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski. Ot, różnica.

Ludzi tamtej epoki cechowała, czasem mocno iluzoryczna, wiara w możliwości polskiego robotnika i inżyniera, nauczyciela i studenta, żołnierza i urzędnika. Tak, kupca także. Obywatel cieszył się, że ma swoje państwo, a przedstawicieli tego państwa przepełniała radość, że mogą służyć Polsce, dbając o dobro i pomyślność jej obywateli, a nie wyłącznie swojej rodziny, poszczególnej firmy czy korporacji.

Gospodarczego harakiri, które zdaniem wielu popełniliśmy po 1989 roku, wcale nie tłumaczy nadmierna obecność państwa w gospodarce. Niemcy po II wojnie światowej były w takiej samej sytuacji, Chiny po śmiertelnie groźnych eksperymentach maoistowskich w jeszcze gorszej. Dziś, zdumieni, wśród tygrysów Wschodu postrzegamy już nie tyko Chiny, ale i Wietnam. No, ale w tamtych krajach umówiono się, że zarzucą świat własną produkcją; w Polsce milcząco zgodzono się na  zniszczenie rodzimej produkcji. Przy  czym – wcale nie upadały przedsiębiorstwa przestarzałe i nieefektywne; przeciwnie – to ci lepsi płacili wyższą dywidendę, spłacali najdroższe kredyty, obciążali koszty produkcji wysoką amortyzacją. O przeprowadzonej prywatyzacji i mówić szkoda. Żadna instytucja Skarbu Państwa nie przeprowadziła inwentaryzacji i wyceny majątku państwowego, a w wielu wypadkach prywatyzowano to, co było prywatne – zapominając o koniecznej reprywatyzacji dóbr i obiektów bezprawnie zabranych dawnym właścicielom.

Czy jednak w II RP nie popełniono innych, ale wcale nie mniej rażących, błędów? Oczywiście, niemniej w zdecydowanej większości były to błędy polegające na tym, że np. źle, pospiesznie lokalizowano zaporę rożnowską, port rybacki we Władysławowie czy naftowe szyby Polminu. Wynikało to z niewiedzy, braku doświadczenia, niecierpliwości może; modernizacja była wszak niezbędna i to rozumiały wszystkie światłe siły w Polsce. Poza jej otwartymi wrogami.

I to tę rozgorączkowaną Polskę w budowie postanowił pokazać Wańkowicz w „Sztafecie", bo „pokazać Polsce jej właściwe oblicze, pokazać, jak w niej ludzie pracują, oprowadzić Polaków po ich własnej ojczyźnie, w której są cudzoziemcami – to jest nauczyć nas szacunku do nas samych (...)".

Przetrącony stos pacierzowy

W domu pisarza na specjalnie przystosowanym pulpicie spoczywały zawsze atlas geograficzny i rocznik statystyczny. I to były dwie jego najważniejsze pomoce naukowe, z których korzystał w trakcie pisania „Sztafety". Wczytywał się w nie i... buntował. Konstatował potem: „Polska jest bardzo biednym krajem. Mówi o tym każda strona rocznika statystycznego. Ta książka nie zaprzecza temu stanowi rzeczy. Ta książka tylko chce dowieść, że dynamika naszego życia współczesnego nie jest z najmarniejszych, że możemy mieć nadzieję, iż przy niej wydobędziemy się na lepszy stopień. Trzeba na to pracy pokoleń, tak jak trzeba było pracy pokoleń, aby zmarnować Polskę bogatą i zasobną".

Cóż, w sztafecie gospodarczej naszych dziejów raz dominował prąd malejący, utracjuszowski, innym razem narastający prąd skrzętnej pracy. To ten drugi zaowocował w dwudziestoleciu wielkim czynem gospodarczym – Gdynią. Ale Gdynia – czytamy w „Sztafecie" – „to jak piękne usta człowieka, w którego organizmie tłuką się wszystkie chore organy. Cóż z tego, że zęby dobrze żują, kiedy w organizmie anarchia, kiedy ten organizm źle trawi, źle filtruje, źle rozdziela.

Stos pacierzowy Wisły przetrącony. I centrum kraju nikczemnie ubogie, obce sobie, niepowiązane.

Uzdrowić to centrum, przedrylować uregulowaną Wisłę z tego centrum po Gdynię! Powiedzieć sobie, że ze zlepków kresów postaustriackich, porosyjskich, poniemieckich powstaje młody, prężny jednolity organizm gospodarczy...".

Głównym przedmiotem zainteresowań książki Wańkowicza był, oczywiście, postęp gospodarczy. Ale nie był on dla pisarza celem samym w sobie. Aleksandra Ziółkowska-Boehm w posłowiu do nowego wydania „Sztafety" podkreśla właśnie te inne, humanistyczne akcenty „Sztafety". Widział Wańkowicz dokonujący się postęp, ale i dostrzegał krzywdę. I pisał: „Chlubimy się największym przyrostem ludności w kraju, liczymy, że do 1955 roku będziemy większym narodem niż Francja (sic! – przyp. K.M.), ale z pola naszego widzenia usuwa się ten straszliwy zły stan zdrowia ludności, ta gruźlica zabierająca co siódmego człowieka i przynosząca straty w naszym majątku narodowym na sześć miliardów złotych rocznie (...). W szpitalu w Rzeszowie i obecnie lokuje się na jednym łóżku po dwóch chorych, a jak dzieci – to po troje (...). Chory, kiedy idzie leżeć na salę, oddaje ubranie na przechowanie rodzinie, bo w szpitalu ubranie szczury zjedzą".

Ale... w Sandomierzu (minister Kwiatkowski we wpisie do księgi pamiątkowej nazwał to miasto stolicą regionu, a w przyszłości – niechby i żartem – stolicą Polski) – informował Wańkowicz: „...od jesieni, dzięki znowuż subwencji 100 000 złotych Zakładu Ubezpieczeń, stara charytatywna buda zostanie przebudowana, będzie wyodrębniony oddział chirurgiczny, oddział dla interny, oddział rozpoznawczy zaopatrzony w labora- torium chemiczno-bakteriologiczne i pracownię rentgenologiczną. (...) W Tarnowie – Zakład Ubezpieczeń dał 100 000 złotych – dobudowuje się piętro, sam szpitalik rozbudowuje się na 300 łóżek nowocześnie uposażonych".

Na „ubezpieczalnię" – pisał autor „Sztafety" – narzekał „pseudointeligent, nawykły do lekarza epoki liberalistyczno-kapitalistycznej, który przy  sposobności dowiedział się o zdrowie pani dobrodziejki i któremu wstydliwie wciskało się do ręki honorarium przy pożegnaniu. Od tej strony oglądane lecznictwo społeczne się nie podoba. Ale spójrzmy na nie od strony tych rzesz biedaków: będziemy mieli inny obraz".

Pozwolę sobie na dygresję. Dokładnie w tym samym czasie, gdy obserwowaliśmy gorszącą dyskusję o tym, jakie recepty może i chce wypisywać lekarz, moja mieszkająca w Skierniewicach siostra wylądowała w miejscowym szpitalu, gdzie przeszła zawał serca. Ponieważ szpital nie ma aparatury potrzebnej do wykonania koronarografii, chorą przewieziono do niedalekiego Grodziska Mazowieckiego. W ciągu pół godziny – relacjonowała siostra – przemierzyłam całe stulecie. Od wieku XIX do XXI. I nie chodzi tylko o sprzęt medyczny, także, a może przede wszystkim o czystość, profesjonalizm pracowników, stosunek personelu do pacjenta. Myślę, że naśladowca Wańkowicza, gdyby przyszło mu pisać książkę podobną „Sztafecie", powinien zajrzeć do tego szpitala.

Rachunek sumienia

Wańkowicz potrafił pisać sercem. Nie inaczej też napisał ostatni, dołączony w ostatniej chwili do „Sztafety", rozdział – „Fanfarę zaolziańską". To ten rozdział wytykano mu do śmierci jako dowód jego poparcia dla rzekomo prohitlerowskiej polityki władz II RP, które korzystając z okazji i żerując na nieszczęściu Czechosłowacji, wyszarpały dla nas Zaolzie; jako podbijanie mocarstwowego bębenka; jako nacjonalistyczną propagandę prowadzoną w oderwaniu od ponoć całkiem innych aspiracji, celów i dążeń polskiego społeczeństwa.

Po latach, w „Karafce la Fontaine'a", Wańkowicz przeprowadził rachunek sumienia, tyle że do jego publikacji w całości nie dopuściła cenzura. Pisarz uznał tamto swoje uniesienie za niedopuszczalne chciejstwo i tłumaczył je następująco: „Pamiętałem tę ziemię z walk z Czechami w 1919 roku, w najtrudniejszym dla Polski czasie, pamiętam trupy powstańców polskich na rynku w Skoczowie. Skoczyłem w najbliższy pociąg, by widzieć odwracanie się karty. Werżnąłem autem z polską flagą w tę ziemię, wyprzedzając wkraczające wojska polskie. Wszędzie spotykałem entuzjazm polskiej ludności Zaolzia. Cóż za wspaniałe karty mojej książki dopisywała historia. Ale przecież na dnie tego wszystkiego leżała radość, że ziemie oderwane zdradzieckim najściem czeskim na Polskę w 1919 roku (te trupy polskie zalegające aż po Skoczów...) wrócą w całej swej krasie do Polski.

Pisałem w uniesieniu: »Doszło w tym dniu 1 listopada (1938 roku – przyp. K.M.) szesnaście dolin i czterdzieści szczytów. Nasza jest Dolina Jaworowa, otoczona jednolitym murem dzikich turni, nasza jest granatowa Dolina Białej Wody, leżąca wśród najwspanialszych tatrzańskich kolosów, nasz jest Lodowy, liczący 2630 metrów, nasze są lasy, na których tylko Boże oko spoczywa; nasze te piękne nazwy: Wysoka, Żelazne Wrota, Zadni Garłuch, Świstowy, Jaworowe Turnie, Baranie Rogi, Kołowy, Jagnięcy... Pisałbym a pisał te nazwy bez końca, bo dźwięczą jak dzwonki stad wracających ku domowi«".

Dziś o Skoczewie, o Stonawie, o Kończycach–Bystrzycach, nazwach miejscowości splamionych polską krwią a upamiętnionych swego czasu na posągu Ślązaczki, poza Zaolziem nie wie nikt. Jak nie przypomina się słów Józefa Piłsudskiego, który – gdy Polska walcząca o swój byt (dwa tygodnie przed pogromem bolszewików pod Radzyminem!) zgodziła się przyjąć linię demarkacyjną ustaloną przez Radę Ambasadorów jako stałą granicę dwu państw – powiedział do delegatów ziemi zaolziańskiej: „Czekajcie i wytrwajcie. My się was nigdy nie wyrzekniemy".

Czego tu się wstydzić? W 1918 roku, gdy upadło cesarstwo austro-węgierskie, Zaolzie stało się spornym terenem i takim pozostało przez lata następne. Korzystając z sytuacji międzynarodowej, sięgnęliśmy w 1938 r. po nie, gdy konferencja monachijska żądania niemieckie przyjęła, owszem, polskie i węgierskie pomijając, a właściwie odkładając ich rozpatrzenie na bliżej nieokreśloną przyszłość. I w tym momencie trzeba było pokłonić się – tu już Wańkowicz przesadził – „najlepszemu dyplomacie, jakim jest bagnet". Nie gorszmy się jednak nadto: a niby w jaki sposób odrodzona Polska utrzymała Lwów, uczyniła Wilno polskim, wreszcie – ocaliła niepodległość, gdy pochód na zachód Armii Czerwonej zakwestionować miał wszystkie granice europejskie, nie tylko polskie.

Ze strony rozentuzjazmowanego pisarza czy wówczas raczej dziennikarza i propagandysty to, co napisał, było jednak aktem chciejstwa. Po latach, w 1974 r., wyjaśniał: „Chciejstwo zawsze dorabia sobie argumenty. Takim argumentem było rozumowanie, że zabierając Zaolzie, uchronimy ludność tego kraju, z przeważającą polską większością, od losów pod inwazją niemiecką, który miał spotkać Czechy.

Czyż można było stracić rozeznanie racji naczelnych, skoro w »Smętku« przepowiadałem, że w ciągu trzech godzin naloty pokryją całą Polskę? A tu tymczasem już po zrobieniu alarmu dałem się ponieść temu, że to mi »pasowało« do książki".

Nauczka

Trochę mi ten ekspiacyjny ton nie pasuje do psychicznej sylwetki Wańkowicza, który gotów był bronić swoich racji, także tych wątpliwych. A przecież w 1938 r. nie on jeden ze łzami w oczach wsłuchiwał się w tę „fanfarę zaolziańską". Poczytajmy, co pisały wtedy Kazimiera Iłłakowiczówna i Zofia Kossak, co pisał najlepiej znający realia Śląska Cieszyńskiego Gustaw Morcinek. A Wańkowiczowi to zaolziańskie post scriptum rzeczywiście pasowało do książki. Bo nie wybijał może tego Wańkowicz na pierwszy plan, ale wyliczał przecież, że wraz z Zaolziem przypadło nam 1050 kilometrów kwadratowych i 260 tysięcy ludzi, że „nasz jest Cieszyn, leżący po tamtej stronie, nasza jest Karwina węglonośna, Łazy – siedziba polskich wielkich spółdzielni, nasz jest Bogumin, serce komunikacyjne naddunajskiej Europy, węzeł na wymarzonej niemieckiej drodze Berlin – Bagdad! Nasz jest przemysłowy Frysztat, nasz jest kolos hutniczy Trzyniec, nasz jest Jabłonków, stolica rolniczego najszczerzej polskiego Zaolzia, i nasze za nim przełęcze i dukty wiodące nas ku ciepłym stokom, na Dunaj!... Naszą jest Końska, rodząca wypróbowanych działaczy polskich, i Darków źródłami leczniczymi słynący, i stara Bystrzyca. Olza jest naszą wewnętrzną rzeką, jak Wisła!".

Och, ileż tych wykrzykników.

Wstydu nie macie?

Motto do „Sztafety" wziął Wańkowicz z pism Stanisława Szczepanowskiego: „Gleba, która raz już wydała owoc pewnego gatunku, na nowo odzyskuje swą urodzajność i ponownie wydaje plon podobny". Można jednak ten – wydawałoby się – naturalny, proces zakłócić i z czymś takim właśnie mamy obecnie do czynienia.

Czytamy w „Sztafecie": „Otrzymaliśmy ojczyznę z tradycji, z języka i z miłości serc naszych. Ale gospodarczo był to zlepek kresów trzech państw zaborczych, zbudowany odśrodkowo, rozbieżnie, a na domiar zniszczony ponad wszelki wyraz". W 1945 roku miało się okazać, że tamte zniszczenia były niczym wobec tych nowych. W 1989 r. odziedziczyliśmy po komunistach kraj źle zarządzany, z niedostosowaną do współczesnych wymogów gospodarką, ale przecież w całości, bez zniszczeń wojennych, bez kolejnych zmian granic. Z bez porównania lepiej wykształconym społeczeństwem. Z ogromnymi aspiracjami.

I temu Polakowi roku 1989, któremu – we wreszcie prawdziwie wolnej Polsce – powinno się wpoić ideę pracy i szacunek do tworzenia, a to jest – jak pisał Melchior Wańkowicz – „potężny magnes", wmawiało się lekkim tonem banialuki o tym, że pierwszy milion trzeba ukraść, obiecywało, że aferzystów puści się w skarpetkach, tymczasem wypuszczano ich, owszem, za granicę, gdy w kraju nakradli się ponad miarę. Wreszcie to nawet, co udało się nieźle zacząć, nie potrafiono zakończyć, jak choćby buzkowych reform.

Na pytanie, co właściwie robiliśmy przez ostatnie dwadzieścia parę lat, wypadałoby odpowiedzieć, że restrukturyzowaliśmy gospodarkę. I robimy to nadal, a przeciętny obywatel wie jedno, że w takim razie znów nieliczni się wzbogacą, a masom kolejny raz przyjdzie zaciskać pasa. Naprawdę, propagandystom, którzy wymawiają w ogóle to słowo, a także utrzymują, że wciąż znajdujemy się w stadium transformacji ustrojowej, zadać należy jedno pytanie: wstydu nie macie?

Przeczytajcie, proszę państwa, „Sztafetę", tę – jak sam ją autor nazywał, i to nie żartem, opowieść o polskim Magnitogorsku. Nie wiem, czy obraz przedstawiony przez Melchiora Wankowicza – powtórzę za Aleksandrą Ziółkowską-Boehm – zachwyci, ale na pewno porwie czytającego. A wnioski proszę wyciągnąć z tej lektury samemu. Oby jak najdalej idące.

Lektura „Sztafety", zamykającej właśnie 16-tomową edycję „Dzieł" Melchiora Wańkowicza dokonaną przez wydawnictwo Prószyński i S-ka, jest – jak twierdzi autor wstępu do niej Błażej Brzostek – „dana wtajemniczonym – wiedzącym, co działo się później". No tak, wszystkie cztery wydania „Sztafety" miały miejsce w tym samym 1939 roku. 1 i 17 września uczyniły z tej książki, w zamierzeniu autora będącej podsumowaniem dwudziestolecia wolnej Polski i spojrzeniem w przyszłość, pozycję kompletnie anachroniczną.

Zastanawiające, w jak wielu miejscach tej obszernej książki Wańkowicz zawarł stwierdzenia i postulaty antytotalitarne. To zresztą z tego powodu „Sztafeta" nie została przyjęta entuzjastycznie przez koła wojskowe zarzucające pisarzowi nadmierny krytycyzm w przedstawianiu polskiej rzeczywistości. Tymczasem krytycyzm ten powodowany był nadzieją na uczynienie z biednego środkowoeuropejskiego kraju państwa nowoczesnego, silnego, w przyszłości być może mocarstwa. Modernizacja, tak jak ją wówczas rozumiano, oznaczała industrializację, rozbudowę przemysłu, zwłaszcza przemysłu ciężkiego. To dlatego od strony graficznej „Sztafeta" za pomocą dziesiątek zdjęć usiłuje pokazać te zmiany, jakie dokonywały się na ziemiach polskich. W skrócie rzec by można, że swoją książką – w istocie będącą mocno rozbudowaną wersją Wańkowiczowskiej broszury z 1937 roku „COP  – Ognisko siły"– autor antycypował przyszłe publikacje z epoki socrealistycznej. To, co odróżnia „Sztafetę" od jej ułomnych powojennych krewnych, to autentyczne zaangażowanie pisarza w poruszane przez siebie kwestie, dogłębne ich zbadanie, wreszcie talent literacki. To w „Sztafecie" pokazał bowiem Wańkowicz całą skalę pisarskich możliwości. Napisanie pasjonującego dzieła o budowie elektrowni wodnej czy huty żelaza wydawać się może, po doświadczeniach z epoki soc, niemożliwe. Proszę więc sięgnąć po Wańkowicza, nie tylko po to jednak, by zachwycić się walorami jego stylu, ale może głównie po to, by zastanowić się nad tym, o czym pisałby dziś autor, któremu wpadłoby do głowy podążyć tropami „Sztafety". Bo przecież nie o rabunkowo przeprowadzonej prywatyzacji...

Sztafeta polega wszak na  przekazywaniu pałeczki. W tym przypadku przez jedną generację – drugiej. Sęk w tym, że pałeczka została zgubiona na najważniejszym odcinku, do którego wystartowaliśmy w 1989 roku.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Jarosław Kaczyński powtarza drogę Benjamina Netanjahu
Plus Minus
Kataryna: Ewa Wrzosek nie daje o sobie zapomnieć
Plus Minus
Dwie książki o Bałkanach ‒ o zbrodniach wojennych i politycznych. „Winda Schindlera” i „Ohyda”
Plus Minus
Marek Budzisz: Powszechny pobór do wojska w zniewieściałym społeczeństwie
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Elon Musk nie myśli o niczym. Na śniadanie marchewka i szampan
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił