Najważniejsza spośród rzeczy nieważnych – jak miał kiedyś określić piłkę nożną Franz Beckenbauer – już dawno, podobnie zresztą jak inne sporty, straciła kontakt z etyką. Określenia „fair play" wypisanego na sztandarach FIFA nie rozumieją już chyba nawet funkcjonariusze federacji. Co dopiero mówić o piłkarzach, którzy pod okiem swoich trenerów wkładają równie wiele energii w ćwiczenie boiskowych oszustw, co w trenowanie umiejętności sportowych. Jak najlepiej schować rękę, którą odbija się piłkę, jak efektownie upaść na polu karnym, jak sfaulować przeciwnika, aby arbiter tego nie zauważył...

Właściwie wszyscy się już z tym pogodzili. W świecie, w którym ligowe czy pucharowe zmagania to już nie szlachetna rozrywka wysportowanych mężczyzn, ale zwyczajna komercyjna działalność (nie narzekam, tylko konstatuję ten fakt), zwycięstwo za wszelką cenę staje się obowiązkiem takim samym jak solidne wypełnienie tabelek przez urzędnika. W świecie, w którym rozgrzesza się przedsiębiorcę dającego łapówkę (bo inaczej nie mógł przemóc biurokratycznych oporów), sprytne uderzenie łokciem w głowę zawodnika przeciwnej drużyny (bo on pierwszy próbował sfaulować) jest po prostu najzwyczajniejszym obowiązkiem pracownika klubu piłkarskiego. Mało tego, dla wielu działaczy i kibiców podobnym obowiązkiem futbolisty jest wzięcie udziału w zrzutce na kupno meczu, kiedy nie starcza umiejętności, aby go wygrać.

W takiej sytuacji pewnie trudno nie rozgrzeszać Łukasza Piszczka, dziś czołowego polskiego obrońcę, za błędy młodości. Jego sprawa wróciła ostatnio, bo wyciekły zeznania piłkarza i okazało się, że w mediach przyznał się nie do wszystkiego, co ma na sumieniu. Jako pracownik Zagłębia Lubin (zatrudniony wtedy na stanowisku napastnika) namawiał w maju 2006 roku kolegę, aby poprawić efektywność ich zakładu pracy. W tym celu zrzucili się po 10 tys. złotych, a za uzbieraną sumę nabyli – od przedstawicieli innej firmy, Cracovii – remis w meczu. Dzięki temu ich przedsiębiorstwo mogło wziąć udział w międzynarodowym współzawodnictwie. Sprawa nie była do końca legalna i w końcu wyszła na jaw, więc futbolista dobrowolnie poddał się wyrokowi (rok w zawieszeniu) i zapłacił grzywnę. Może jednak nadal pracować w swoim zawodzie, tym bardziej że jest wiele firm, którym nie przeszkadza jego przeszłość. A niektórym może nawet zaangażowanie Piszczka w sprawy klubu się podoba. Cóż – takie czasy, dla każdej spółki liczy się efektywność.

Warto jednak w tej sytuacji zadać sobie parę pytań. Przede wszystkim: czy Łukasz Piszczek powinien nadal grać w biało-czerwonym stroju z  orzełkiem na piersi? Czy reprezentacja narodowa to taka sama komercyjna spółka jak każdy inny klub? Czy to, że Piszczek jest bardzo dobrym piłkarzem i swoje odpokutował, rzeczywiście wystarczy? Jeśli tak, to może po odsiedzeniu kary należy zatrudnić „Fryzjera" w PZPN? W końcu to genialny organizator, bardzo by się polskiej piłce przydał.

Zdaję sobie sprawę, że wszyscy, którzy choć otarli się o nasz futbol, pewnie musieli się ubrudzić. Ta ryba jest zepsuta od głowy do ogona. Że odsunięcie Piszczka nic nie zmieni, że były napastnik Zagłębia byłby tylko kozłem ofiarnym. A jednak uważam, że czasem takie symboliczne ofiary trzeba składać, niekiedy taka hipokryzja jest niezbędna. Dla przykładu. Żeby chłopcy biegający za piłką na Orlikach nie pomyśleli, że cała ta futbolowa korupcja to w sumie nic strasznego, a może nawet się opłaci.