Pornocelebrygrafia

Kiedy słyszę słowa „rodzice małej Madzi", gniją mi ziemniaki w piwnicy i otwiera się nóż w kieszeni. Są ku temu dwa powody

Publikacja: 31.03.2012 01:01

Pierwszy, nazwijmy to, etyczno-estetyczny: para, która zabiła swoje dziecko – przyjmijmy, że nieumyślnie – na tej śmierci i budowanym wokół niej teatrzyku (rzekome porwanie, wejście detektywa-celebryty, zdemaskowanie, wzbudzenie litości, wzbudzenie oburzenia, nagła zmiana ustaleń śledztwa etc.) wylansowała się na medialne gwiazdki. „Matka Madzi" zmieniła fryzurę, „matka Madzi" się uśmiecha albo jest smutna, „ojciec Madzi" powiedział to i to albo był tu i tu; tylko patrzeć, jak „rodzice Madzi" zaczną brylować w talk-showach (Rutkowski już bryluje) i zarabiać kasę w reklamie. Ta sprawa jest oczywista i nie na nią chcę zwrócić uwagę Czytelnika.

Kwestią drugą jest fakt, że sprawa „rodziców Madzi" zdominowała ten obieg debaty publicznej, który przywykliśmy uważać za poważny. Jeśli żyją z niej tygodniami tabloidy i pudelki, to można powiedzieć, że po to są. Ale jeśli włączam w niedzielny poranek TVN i widzę, że u Bogdana Rymanowskiego zaproszeni politycy zajmują się nie kryzysem rządzącej koalicji ani sprawą emerytur, nie więzieniami CIA w Polsce, nie bezrobociem, nie głodówką byłych działaczy opozycji w obronie historii w szkole, nie stanem polskich kolei, służby zdrowia, zabezpieczenia przeciwpowodziowego, wymiaru sprawiedliwości, budżetu, polityki zagranicznej etc., etc., tylko „rodzicami Madzi", to trzeba walnąć pięścią w stół i krzyczeć: uważajcie, obywatele, propaganda znowu robi wam guano z mózgów!

Trzeba w końcu walnąć pięścią w stół i krzyczeć: uważajcie, obywatele, propaganda znowu robi wam guano z mózgów.

Tym bardziej że sprawa „rodziców Madzi" nie jest ewenementem. Przyćmiewa inne, bo mamy tu do czynienia z prawdziwą śmiercią, ale mechanizm wypierania z naszych mediów, a co za tym idzie – z naszego życia publicznego treści przez pseudotreści produkowane masowo w celebryckim półświatku, działa już od dawna na coraz większą skalę.



Jaskrawym przykładem tego procesu jest degrengolada tygodnika „Newsweek". Oto pismo na świecie poważne, w Polsce stało się cotygodniowym brukowcem, który w co drugim numerze buduje cały przekaz wokół jakiegoś celebryty. A to robi okładkowy materiał z Dody czy Nergala, wypytując ich ze śmiertelną powagą, co sądzą o religii, problemach społecznych i polityce światowej, a to znowu z nieniosących żadnej wiedzy, sprowadzonych do obleśnego ciamkania opowieści o „sponsoringu" wśród studentek. Specyfiką wiadomości z celebryckiego świata jest, że w trzech czwartych sprowadzają się one do wieści o tym, iż ktoś kogoś obraził, ktoś został przez kogoś obrażony albo ktoś się obraził na kogoś – i to właśnie staje się społecznie ważnym problemem dla, pożal się Boże, „tygodnika opinii". Hołdys obraził się na internautów, internauci obrazili prowadzącego X-Factor, buddyści obrazili się na Cejrowskiego, Marta Gessler obraziła górali... Nawet sposób pełnienia przez „tygodniki opinii" propagandowej służby na rzecz władzy i Salonu bardziej niż dawne krytyki – oparte na poważnych, choć zwykle skłamanych zarzutach („zagrożenie dla demokracji", „naciski", „putinizacja") – zaczął przypominać stylistykę, w jakiej amerykańskim liberałom wtóruje medialny koncern Larry'ego Flinta. Tę, którą w Polsce do niedawna prezentował tylko szmatławiec Jerzego Urbana i wobec której „poważnym" mediom III RP wypadało się (choćby obłudnie) dystansować.

Piszę akurat o „Newsweeku", bo to przykład szczególnie dla mnie przykry, jako że niegdyś sam miałem honor współtworzyć polską edycję renomowanego amerykańskiego tytułu, wraz z kilkoma innymi osobami pracującymi dziś w „Rzeczpospolitej" i „Uważam Rze". Ale wszak identycznej deprawacji poddano także inne media. Ważny i poważny przez wiele lat „Wprost" przeszedł pod rządami Tomasza Lisa ewolucję analogiczną (nieco mniej „celebrytyzując" okładki, ale za to jeszcze bardziej „urbanizując" publicystykę) do tego stopnia, że możliwa stała się kuriozalna operacja wzajemnej wymiany we „wprostweeku" redaktorów naczelnych i zespołów redakcyjnych. A sam Lis, przez lata obsypywany przez Salon dziennikarskimi nagrodami, dziś w swoim programie telewizyjnym do roztrząsania problemu „rodziców Madzi" zaprasza gwiazdy telenowel i zakłada internetowy portal, również wypełniony głównie „kontentem" celebryckim; w brukowcu, który zrobił z „Newsweeka", jego poprzednik, trudno sobie wyobrazić właściwszego człowieka na właściwszym miejscu.

Miejsce przekazu dotyczącego polityki i spraw społecznych – nawet jeśli i tak sprowadzał się on do prymitywnego agit-propu – stopniowo zajmuje przekaz kryptoreklamowy. Restauratorka-celebrytka, która w wersji digitally restored spogląda na nas z okładki „Newsweeka", od czasu międzyredakcyjnej „wędrówki dusz" gospodarzy tam na ostatniej stronie jako autorka tzw. felietonów (nic wspólnego z definicją ze Słownika terminów literackich – obecnie „felieton" to tylko tekstowy glut, służący przyklejeniu do łamów celebryckiego nazwiska i zdjęcia), których jedyny zauważalny przekaz sprowadza się do promowania własnych restauracji i programu. Wcześniej robiła to we „Wprost", który też parę miesięcy temu umieścił ją na okładce, zresztą równie wygładzoną fotoszopem.

Nie dajmy sobie wmówić, Szanowni Państwo, że ta ewolucja dokonuje się pod naciskiem „ludożery", która jakoby nie chce poważnych treści. Kretynienie opiniotwórczych mediów nie podnosi ich sprzedaży – przeciwnie. Za to im bardziej ich sprzedaż spada, tym bardziej (proszę sprawdzić, to nie są tajne dane) rosną im wpływy z reklam. A z mediami podejmującymi poważne problemy jest dokładnie odwrotnie. Mnie to do złudzenia przypomina krzątaninę w partyjnym koncernie prasowym RSW w zdychającej PRL, kiedy to dotychczasowi zagorzali piewcy marksizmu-leninizmu nagle zaczęli żądać od podwładnych „więcej rozrywki i radosnego seksu", rozkręcając projekt „polskiego Playboya". Śmialiśmy się wtedy z kolegami, że Kołakowski powinien dopisać do swego opus magnum suplement, bo ostatnim stadium marksizmu okazuje się pornografia. Platformizm, jak widać, kończy się podobnie.

Autor jest publicystą tygodnika „Uważam Rze"

Pierwszy, nazwijmy to, etyczno-estetyczny: para, która zabiła swoje dziecko – przyjmijmy, że nieumyślnie – na tej śmierci i budowanym wokół niej teatrzyku (rzekome porwanie, wejście detektywa-celebryty, zdemaskowanie, wzbudzenie litości, wzbudzenie oburzenia, nagła zmiana ustaleń śledztwa etc.) wylansowała się na medialne gwiazdki. „Matka Madzi" zmieniła fryzurę, „matka Madzi" się uśmiecha albo jest smutna, „ojciec Madzi" powiedział to i to albo był tu i tu; tylko patrzeć, jak „rodzice Madzi" zaczną brylować w talk-showach (Rutkowski już bryluje) i zarabiać kasę w reklamie. Ta sprawa jest oczywista i nie na nią chcę zwrócić uwagę Czytelnika.

Kwestią drugą jest fakt, że sprawa „rodziców Madzi" zdominowała ten obieg debaty publicznej, który przywykliśmy uważać za poważny. Jeśli żyją z niej tygodniami tabloidy i pudelki, to można powiedzieć, że po to są. Ale jeśli włączam w niedzielny poranek TVN i widzę, że u Bogdana Rymanowskiego zaproszeni politycy zajmują się nie kryzysem rządzącej koalicji ani sprawą emerytur, nie więzieniami CIA w Polsce, nie bezrobociem, nie głodówką byłych działaczy opozycji w obronie historii w szkole, nie stanem polskich kolei, służby zdrowia, zabezpieczenia przeciwpowodziowego, wymiaru sprawiedliwości, budżetu, polityki zagranicznej etc., etc., tylko „rodzicami Madzi", to trzeba walnąć pięścią w stół i krzyczeć: uważajcie, obywatele, propaganda znowu robi wam guano z mózgów!

Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem