Krach w sektorze finansowym, jaki zaczął się w 2008 roku wraz z bankructwem „banku" Lehman Brothers, który tak naprawdę był „bankiem inwestycyjnym", czyli nie żadnym „bankiem", tylko firmą konsultingową, wywołał falę oburzenia na kapitalizm i liberalizm, szczególnie ten z przedrostkiem „neo". Uosobieniem wszelkiego zła są w „neoliberalnym kapitalizmie" korporacje. Ale czy to aby na pewno one są jego uosobieniem?
Kapitalizm to system oparty na trzech fundamentach: własności prywatnej, wolności gospodarczej i odpowiedzialności. Odpowiedzialności swoją własnością za skutki swoich wolnych wyborów. A czy dzisiejsze największe korporacje, których akcje notowane są na największych giełdach świata, mają prywatnych właścicieli, którzy realizując swoją wolność, podejmują decyzje gospodarcze dotyczące swojego majątku i odpowiadają nim za skutki swoich decyzji? Wolne żarty. Dziś rządzą w największych korporacjach nie właściciele, tylko wynajęci urzędnicy korporacyjni. Czyli używając coraz popularniejszej ostatnio terminologii marksistowskiej „klasa robotnicza". Doskonale rozumieją się oni z urzędnikami państwowymi, bo to także urzędnicy.
Jak urzędnik z urzędnikiem
Różnica między nimi polega na tym, że jedni zarządzają pieniędzmi podatników, a drudzy akcjonariuszy. Podobieństw zaś jest o wiele więcej. Po pierwsze i ci, i ci zarządzają nie swoimi pieniędzmi. Po drugie, akcjonariusze są dziś tak samo anonimowi jak podatnicy. Po trzecie, wywalenie z posady urzędnika korporacyjnego jest dziś dla akcjonariusza tak samo trudne, jak dla wyborców wywalenie urzędnika państwowego. Trzeba zdobywać większość, zawiązywać koalicje i sporo się natrudzić. Więc urzędnicy korporacyjni zajmują się tym samym co urzędnicy państwowi. Po pierwsze, zajmują się sami sobą swoimi karierami i przeszkadzaniem w robieniu karier innym. Po drugie, zajmują się robieniem wody z mózgu podatnikom-wyborcom i podatnikom-akcjonariuszom. Instrumenty są tylko inne. Urzędnik państwowy po pieniądze podatnika może wysłać policjanta. A urzędnik korporacyjny musi się bardziej natrudzić, żeby akcjonariusze sami mu je przynieśli.
Ale jak już nie ma pomysłu, w jaki sposób przekonać akcjonariuszy, to idzie do kolegów urzędników państwowych i prosi, żeby wysłali do podatników policjantów albo przynajmniej zadrukowali trochę papieru napisem „legalny środek płatniczy" i dofinansowali korporacje, strasząc urzędników państwowych upadkiem korporacji, który spowoduje utratę miejsc pracy, spowolnienie gospodarcze i sto innych nieszczęść, słowem niezadowolenie wyborców, którzy mogą zagłosować na innych urzędników.
Autodestrukcja demokracji
Dokładnie tak się dzieje od 2008 roku. Dług publiczny rośnie wszędzie, a korporacje chwalą się „zyskami". Zyski są najczęściej papierowe, zwłaszcza w wielkich „bankach konsultingowych" – proszę uważnie przeczytać ich bilanse. Ale zyski te odnotowują one głównie dzięki rządom i bankom centralnym. Rządy zwiększają nasze zadłużenie, a banki centralne „psują pieniądz", czyli go drukują, aby móc zwiększyć „płynność" sektora finansowego i uratować wielkie korporacje.
Czy więc wielkie korporacje są zagrożeniem dla demokracji? Ależ skąd! Są jej podporą! Oczywiście takiej demokracji, jaką dziś mamy. Nie tej tradycyjnej republikańskiej, za wzór mającej instytucje Republiki Rzymskiej, do której tak często nawiązywali Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych w swoich pismach filozoficznych czy wystąpieniach politycznych choćby w czasie Kongresu Kontynentalnego i debaty ratyfikacyjnej. Tylko tej dzisiejszej plebiscytowej, w której władzę zdobywają nie mężowie stanu, tylko różni chippendales ładnie wypadający w telewizji.
Bo na czym zarabiają telewizje, notabene prowadzone przez wielkie koncerny medialne? Na reklamach masowych produktów wytwarzanych przez inne wielkie koncerny. Bez reklam proszków do prania, które piorą lepiej niż inne proszki, czy innych równie porywających programów, nie byłoby pewnie komu kreować gwiazd dzisiejszej polityki. Politycy wdzierający się na ekrany pomiędzy reklamami dostosowują się do poziomu reklam. Ale bynajmniej wcale nie z premedytacją. Nie są na tyle mądrzy, żeby „zniżyć" się do gustów konsumentów.
Telewizje kreują nie tych, którzy głupotę udają, ale tych, którzy są najbardziej autentyczni. Przecież nie można psuć widzom miłego relaksu po kolejnym odcinku jakiegoś serialu, przerywanego jakimiś reklamami. Poruszanie zbyt trudnych spraw mogłoby wywołać u telewidzów-klientów-wyborców pewien „dysonans poznawczy". To nie korporacje grożą dzisiejszej demokracji. Ona grozi sama sobie.