Zdychają psy strażnicze

Dziennikarze śledczy kosztowali drogo, pracowali długo i nigdy nie było gwarancji, jaki będzie efekt ich działań. Polskie media zrezygnowały z ich zatrudniania

Publikacja: 16.06.2012 01:01

Afera Rywina śmiertelnie przestraszyła establishment: jak to, a więc możliwe są przecieki z tak wyso

Afera Rywina śmiertelnie przestraszyła establishment: jak to, a więc możliwe są przecieki z tak wysokiego szczebla??

Foto: Fotorzepa, Michał Sadowski MS Michał Sadowski

Będąc dziennikarzem wiekowym, pamiętam czasy, gdy redakcyjne newsroomy porastały porosty i gigantyczne skrzypy. Przemykały się między nimi dinozaury i tygrysy workowate. Polatywały dwumetrowe nietoperze.

A kiedy naprawdę się zmobilizuję, to jak przez mgłę pamiętam, że w redakcjach żyły jeszcze dziwniejsze istoty. Nazywały się dziennikarzami śledczymi. I nie ma ich już tak dawno, że wszyscy o nich zapomnieli...

Murrowa tu nie było

Wbrew temu, co lubią obecnie twierdzić nostalgicznie nastawieni weterani zawodu, dziennikarstwo śledcze nigdy nie było w Polsce potęgą. Nie miało swoich bohaterów na miarę Carla Bernsteina i Boba Woodwarda z „Washington Post", którzy „rozrobili" aferę Watergate i politycznie zabili prezydenta Nixona. Ani na miarę Edwarda Murrowa z CBS, który złamał karierę senatora McCarthy'ego.

Dlaczego? Może dlatego, że po prostu miało za mało czasu? Mniej więcej dekadę od 1989 roku; ledwie wyrosło, zaczęło chylić się ku upadkowi.

A może dlatego, że polska demokracja zawsze byłą rachityczna? Może jakieś elementy tej jej słabości spowodowały, że istotny element systemów zachodnich, czyli funkcja kontrolna mediów, nie miał szans się za bardzo rozwinąć? Niespotykaną w krajach, na których chcieliśmy się wzorować, cechą naszej demokracji, zwłaszcza w jej wczesnych latach, była niemal absolutna medialna (i w  sporym stopniu – mentalna) dominacja jednego politycznego środowiska, przyjmującego kolejno formy tzw. Familii, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, związanego dyskretnym jeśli nie sojuszem, to paktem o nieagresji z największymi ośrodkami finansowymi.

To nie były dobre warunki dla sprawowania przez media funkcji kontrolnej. Kiedy rodziła się ona na Zachodzie, panował tam pluralizm biznesowy, polityczny i medialny. Rozmaite konkurujące ośrodki wpływów czasem powiązane były ze sobą, ale częściej zainteresowane były wzajemnym demaskowaniem swoich niegodziwości.

W Polsce było niby podobnie, ale jak zawsze różne proporcje tych samych składników potrafią stworzyć potężną różnicę. W efekcie powstające media często nie były zainteresowane „ryciem" w sprawach Ygreka, Iksa czy Zeta. I nie musi tu chodzić o konkretne redakcyjne decyzje; częściej o atmosferę sprawiającą, że samo poszukiwanie w określonych kierunkach było trudne do pomyślenia.

Nie we wszystkich kierunkach rzecz jasna. Były środowiska, na których młode tygrysy dziennikarstwa śledczego nie tylko mogły sobie trenować pazury, ale wręcz były do tego zachęcane. Były to środowiska, uznane przez partnerów ze wspomnianego powyżej dyskretnego sojuszu za zagrożenie dla establishmentu. Takim środowiskiem była ówczesna partia braci Kaczyńskich – Porozumienie Centrum. Gdy PC oddaliło się politycznie od wiążącego się wtedy z tym establishmentem prezydenta Wałęsy, gdy broniło rządu Olszewskiego, a  potem stanęło w opozycji do gabinetu Suchockiej, nagle okazało się, że jest wyjątkowym ośrodkiem wszelakich nadużyć. Służby zaczęły prześcigać się w kierowaniu do mediów przecieków na ten temat, a  dziennikarze – do przejawiania „odwagi" i „pryncypializmu". W tym jednym jedynym kierunku, wobec tego jednego jedynego podmiotu.

Dodajmy jeszcze jedną przyczynę, dla której nawet kilkanaście lat temu dziennikarstwo śledcze w Polsce nie osiągało poziomu zachodniego. Otóż w odróżnieniu od swoich zachodnich kolegów polscy dziennikarze po prostu wiedzieli niewiele. Podobnie jak większość solidarnościowych polityków nie rozumieli nowego (wówczas) kapitalistycznego świata. W efekcie byli łatwi do oszukania. Albo do przekonania – że to, o czym się dowiadują, to tak naprawdę wcale nie przestępstwo, tylko nieunikniony element transformacji...

„Kwity"? Oczywiście

Ale mimo, że rachityczne i często wybiórcze, to dziennikarstwo śledcze w latach 90. (z niewielkimi przyległościami) naprawdę istniało. I miało swoje sukcesy, nie na miarę Watergate, ale zawsze.

Co uważam za sukces dziennikarstwa śledczego? Ujawnienie jakiejś ukrywanej afery, gospodarczej czy politycznej, w którą zamieszane są postaci „ze świecznika". Niektórzy dyskwalifikują tu publikacje, u źródeł których był przeciek czy „wrzutka" jakichś informacji czy „kwitów", dokonana przez pragnących zachować anonimowość wrogów bohaterów afery. Nie zgadzam się z tak rygorystycznym podejściem. Nawet w wielkim okresie rozwoju dziennikarstwa śledczego na  Zachodzie (a co dopiero u nas w latach 90.) sukcesy uprawiających ów rodzaj żurnalistyki, które miały początek jedynie w żmudnym dłubaniu dziennikarza wokół jakichś instytucji, „snuciu pajęczyny" dookoła nich i kojarzeniu faktów, były w mniejszości wobec sukcesów, zapoczątkowanych przez informację przekazaną przez kogoś z kręgu władzy czy biznesowej konkurencji.

Sam fakt dostarczenia dziennikarzom przez kogoś informacji nie dyskwalifikuje jej odbiorców jako dziennikarzy śledczych. Ważne są natomiast inne kryteria. Pierwsze kryterium  – czy zrozumieli informację? To pozornie groteskowe, ale tylko pozornie, zważywszy stopień skomplikowania współczesnych spraw gospodarczych.

Drugie kryterium – czy otrzymaną informację dziennikarze chcieli i potrafili zweryfikować w innych źródłach? Czy przed publikacją potwierdzili jej prawdziwość?

Trzecie kryterium: czy potrafili umieścić informację na siatce powiązań i interesów polityczno-gospodarczych, innymi słowy czy zastanowili się nad tym, kto i w jakim celu podsuwa im wstępną informację? Czy uwzględnili to przy jej weryfikowaniu?

I czwarte kryterium: czy otrzymawszy informację, potrafili ją w jakimkolwiek stopniu rozwinąć?

Jeżeli odpowiedź na te pytania jest pozytywna, to mamy do czynienia z dziennikarstwem śledczym.Tak rozumiane dziennikarstwo śledcze w Polsce zaowocowało wieloma pamiętanymi do dziś tekstami. O sprawie „Polisy" (spółki ubezpieczeniowej, w której uczestniczyły wielkie państwowe firmy i przywódcy SLD). O znajomości prezydenta Kwaśniewskiego z  funkcjonariuszem rosyjskich służb Władimirem Ałganowem. O korupcji w poznańskiej policji. O aferach paliwowych i węglowych. I wiele innych.

Celowo nie wymieniam tu tytułów gazet i nazwisk autorów, bo zasadniczym tematem tego tekstu jest to, że dziennikarstwo śledcze upada, a upada całe – i to „prawicowe", i to „gazetowowyborcze". I w zasadzie również wszyscy, niezależnie od podziałów politycznych, zgadzają się że ono de facto już nie istnieje.

Do rangi symbolu urasta fakt, że niemal wszyscy „wielcy" dziennikarze śledczy, uprawiający z sukcesem ten rodzaj żurnalistyki w latach 90. i na początku dwutysięcznych, są obecnie poza zawodem (często w firmach lobbystycznych lub PR-owskich, co zakrawa na ironię, kojarzy się bowiem z przejściem na drugą stronę barykady). A jeśli pozostali dziennikarzami, to zajmują się innymi dziedzinami niż kiedyś.

Sytuacja ta ma wiele powodów, częściowo specyficznie polskich. Ale częściowo – ogólnoświatowych. Bo na całym świecie tradycyjne media tracą i stają się coraz biedniejsze. A dziennikarstwo śledcze jest, po prostu, bardzo drogie. Drodzy są sami dziennikarze śledczy. Prowadzone przez nich śledztwa są długoterminowe. Mogą przynieść rozgłos, ale mogą też skończyć się cichym fiaskiem. A „śledczym" płacić trzeba cały czas. I nie można ich jednocześnie wykorzystywać do  innych zadań redakcyjnych, bo przecież śledztwo potrzebuje ich pełnego zaangażowania.

Sami dziennikarze śledczy są więc drodzy, za drodzy. Ale koszty dziennikarstwa śledczego nie ograniczają się do płac „śledczych gwiazd". Istnieją też koszty pośrednie.

Znikający praktykant

Dobrze ilustruje je następująca historyjka – afera Watergate tak naprawdę zaczęła się od tego, że kiedy włamywaczy, schwytanych w nocy w siedzibie komitetu wyborczego Demokratów przewieziono rano do sądu na przedwstępną procedurę, zainteresował się nimi szeregowy dziennikarz, praktykant. W tym momencie w gmachu sądu nie wykonywał żadnej konkretnej misji – został tam wysłany przez swoją redakcję w ramach dyżuru, na wszelki wypadek, po prostu żeby pilnować, czy nie dzieje się coś ważnego. Dziś zapewne nie byłoby go w sądzie – bo nawet największe, najbogatsze media tną koszty i nie stać ich na takie ekstensywne patrolowanie rzeczywistości. A więc – afera Watergate mogłaby nie wyjść na jaw...

Utracone możliwości w pewnym stopniu wynagradza Internet. Ale tylko w pewnym, człowieka kontaktującego się z innymi ludźmi trudno zastąpić.

Internet owocuje tyranią „klikalności". Oczywiście – teksty śledcze, jeśli udane i głośne, podnoszą „klikalność". Ale podniosą ją ewentualnie, w wypadku sukcesu, kiedyś. A redakcji wzrost klikalności potrzebny jest już, teraz – bo właściciel wydaje groźne pomruki, jak mu teraz nie damy klikalności, która może przełożyć się na wzrost reklam, przeprowadzi redukcje albo wręcz zamknie gazetę...

Związane jest to z innym, niekorzystnym dla dziennikarstwa w ogóle, a dla śledczego w szczególności, procesem. Niegdyś na Zachodzie zdecydowana większość mediów należała do wydawców, wyspecjalizowanych w branży medialnej. Znali oni specyfikę tego biznesu, często prowadzili go zresztą nie tylko dla sukcesu ekonomicznego, ale było to dla nich stylem życia. Obecnie zaś media stają się częścią ogromnych konsorcjów bynajmniej nie medialnych. Owocuje to, po pierwsze, brakiem zrozumienia właścicieli dla ich specyfiki. A po drugie – atrofią moralności zawodowej. Media coraz częściej skłaniane są do realizowania biznesowych celów właścicieli. Materiał, szkodliwy dla innej gałęzi tej samej korporacji, a nawet dla strategicznego partnera korporacji coraz trudniej nie tyle wypuścić, ile wręcz pomyśleć o jego stworzeniu...

To wszystko intensyfikuje inny proces. Media, które niegdyś postrzegały siebie jako realizatora misji publicznej, teraz coraz bardziej odnajdują się w roli zabawiacza, co owocuje powszechnym spłyceniem przekazu. Dziennikarstwo śledcze staje się jedną z głównych tego ofiar.

Te wszystkie procesy zachodzą też w Polsce, ale u nas są jeszcze bardziej szkodliwe.

Po pierwsze dlatego, że są od swoich polskich odpowiedników wielokrotnie bogatsze – a zanim tłusty schudnie, to chudy umrze. I nie chodzi tu wyłącznie o pensje dziennikarzy. Relatywne ubóstwo polskich mediów owocuje też ich większą niż na Zachodzie wrażliwością na groźby sądowego procesu, który może zakończyć się gigantycznym odszkodowaniem. Owocuje też częstym odchodzeniem dziennikarzy z zawodu, w poszukiwaniu lepszych i pewniejszych źródeł utrzymania. Zwłaszcza dla dziennikarstwa śledczego, wymagającego nie tylko wrodzonych zdolności, ale i doświadczenia, jest to proces zabójczy.

Po drugie dlatego, że na Zachodzie koncepcja i świadomość społecznej roli mediów utrwalała się przez pokolenia i zakorzeniła się niesłychanie silnie. W naszym kraju natomiast jest świeża, nieutrwalona. A zanim tłusty schudnie...

Ale są też czynniki endemiczne. Cokolwiek złego można by powiedzieć o polskich mediach sprzed kilkunastu lat i ich politycznym uwikłaniu, to były one znacząco mniej niż dzisiaj powiązane z wielkimi graczami rynkowymi. I to jest czynnik pierwszy.

Czynnikiem drugim, paradoksalnie, była afera Rywina. Choć nie była ona efektem dziennikarskiego śledztwa, to zaowocowała wielkim zainteresowaniem tematyką korupcyjną i teoretycznie powinna  stanowić impuls dla rozwoju tego rodzaju dziennikarstwa. Stało się jednak inaczej. Afera Rywina była przejawem utraty kontroli nad relacjonowaniem konfliktów wewnątrz establishmentu III RP. Zapoczątkowała procesy, które zagroziły temu establishmentowi jako całości i przestraszyły go śmiertelnie. Efektem jest wzmożona niechęć do „wynoszenia brudów na zewnątrz".

Zamilczeć na śmierć

Łączy się to z czynnikiem trzecim, czyli sytuacją polityczną. Skrajna polaryzacja i zaangażowanie zdecydowanej większości mediów po jednej stronie tej polaryzacji owocuje autocenzurą mediów. Faktów, symbolicznych dla tej autocenzury można by wymienić wiele. Ograniczmy się do jednej  – do „zamilczenia na  śmierć" sprawy tworzenia i uchwalenia tzw. Lex Krauze – ustawy zmieniającej kodeks spółek handlowych w sposób korzystny dla właściciela Prokomu, w okolicznościach pozwalających domniemywać zaangażowanie rządzących polityków wysokiego szczebla.

Czynnik czwarty, którego też niepodobna rozważać w oderwaniu od poprzednich, to zachowanie polskich sądów. Wyroki w sprawach dziennikarskich bywają różne, ale linia orzecznictwa generalnie nie sprzyja mediom. Dość wyraźnie większość sędziów nie rozumie kontrolnej funkcji mediów i postrzega swoją rolę nie jako strażników wolności słowa, tylko spokoju elit.

Te niewesołe procesy owocują sytuacją, którą dobrze syntetyzuje wypowiedź szefa Centrum Monitoringu Wolności Prasy Wiktora Świetlika dla portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich: – Niedawno zadzwonił do mnie znajomy prawnik poruszony nieprawidłowościami przy jednym ze szpitalnych przetargów. Prosił, bym mu pomógł znaleźć odpowiednią gazetę, do której może się zgłosić. Miałem z tym poważny kłopot. Zacząłem  lecieć w myślach po redakcjach. Tu zwalniają, tych interesuje tylko biznes, ci się boją procesów, tych interesować może tylko to, czy dyrektor szpitala kogoś zarżnął lub zerżnął, ale nie jakieś skomplikowane procedury, ci nie wezmą z przyczyn politycznych, ci to schrzanią...

W USA odpowiedzią na atrofię dziennikarstwa śledczego jest w jakimś zakresie rozwój sektora organizacji medialnych non-profit, specjalizujących się m.in. właśnie w tej dziedzinie. Zwolnione z podatków, finansowane są z darowizn i grantów, potrafią zatrudniać właśnie dziennikarzy śledczych. USA od Polski odróżnia jednak nie tylko bogactwo; także bardzo silna tradycja finansowego świadczenia na cele publiczne.

Dziennikarze śledczy, pozwólmy sobie na odrobinę patosu, to psy strażnicze demokracji. Kiedy zdychają albo rozbiegają się po okolicy, demokracja nieuchronnie słabnie.

Będąc dziennikarzem wiekowym, pamiętam czasy, gdy redakcyjne newsroomy porastały porosty i gigantyczne skrzypy. Przemykały się między nimi dinozaury i tygrysy workowate. Polatywały dwumetrowe nietoperze.

A kiedy naprawdę się zmobilizuję, to jak przez mgłę pamiętam, że w redakcjach żyły jeszcze dziwniejsze istoty. Nazywały się dziennikarzami śledczymi. I nie ma ich już tak dawno, że wszyscy o nich zapomnieli...

Murrowa tu nie było

Wbrew temu, co lubią obecnie twierdzić nostalgicznie nastawieni weterani zawodu, dziennikarstwo śledcze nigdy nie było w Polsce potęgą. Nie miało swoich bohaterów na miarę Carla Bernsteina i Boba Woodwarda z „Washington Post", którzy „rozrobili" aferę Watergate i politycznie zabili prezydenta Nixona. Ani na miarę Edwarda Murrowa z CBS, który złamał karierę senatora McCarthy'ego.

Dlaczego? Może dlatego, że po prostu miało za mało czasu? Mniej więcej dekadę od 1989 roku; ledwie wyrosło, zaczęło chylić się ku upadkowi.

A może dlatego, że polska demokracja zawsze byłą rachityczna? Może jakieś elementy tej jej słabości spowodowały, że istotny element systemów zachodnich, czyli funkcja kontrolna mediów, nie miał szans się za bardzo rozwinąć? Niespotykaną w krajach, na których chcieliśmy się wzorować, cechą naszej demokracji, zwłaszcza w jej wczesnych latach, była niemal absolutna medialna (i w  sporym stopniu – mentalna) dominacja jednego politycznego środowiska, przyjmującego kolejno formy tzw. Familii, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, związanego dyskretnym jeśli nie sojuszem, to paktem o nieagresji z największymi ośrodkami finansowymi.

To nie były dobre warunki dla sprawowania przez media funkcji kontrolnej. Kiedy rodziła się ona na Zachodzie, panował tam pluralizm biznesowy, polityczny i medialny. Rozmaite konkurujące ośrodki wpływów czasem powiązane były ze sobą, ale częściej zainteresowane były wzajemnym demaskowaniem swoich niegodziwości.

W Polsce było niby podobnie, ale jak zawsze różne proporcje tych samych składników potrafią stworzyć potężną różnicę. W efekcie powstające media często nie były zainteresowane „ryciem" w sprawach Ygreka, Iksa czy Zeta. I nie musi tu chodzić o konkretne redakcyjne decyzje; częściej o atmosferę sprawiającą, że samo poszukiwanie w określonych kierunkach było trudne do pomyślenia.

Nie we wszystkich kierunkach rzecz jasna. Były środowiska, na których młode tygrysy dziennikarstwa śledczego nie tylko mogły sobie trenować pazury, ale wręcz były do tego zachęcane. Były to środowiska, uznane przez partnerów ze wspomnianego powyżej dyskretnego sojuszu za zagrożenie dla establishmentu. Takim środowiskiem była ówczesna partia braci Kaczyńskich – Porozumienie Centrum. Gdy PC oddaliło się politycznie od wiążącego się wtedy z tym establishmentem prezydenta Wałęsy, gdy broniło rządu Olszewskiego, a  potem stanęło w opozycji do gabinetu Suchockiej, nagle okazało się, że jest wyjątkowym ośrodkiem wszelakich nadużyć. Służby zaczęły prześcigać się w kierowaniu do mediów przecieków na ten temat, a  dziennikarze – do przejawiania „odwagi" i „pryncypializmu". W tym jednym jedynym kierunku, wobec tego jednego jedynego podmiotu.

Dodajmy jeszcze jedną przyczynę, dla której nawet kilkanaście lat temu dziennikarstwo śledcze w Polsce nie osiągało poziomu zachodniego. Otóż w odróżnieniu od swoich zachodnich kolegów polscy dziennikarze po prostu wiedzieli niewiele. Podobnie jak większość solidarnościowych polityków nie rozumieli nowego (wówczas) kapitalistycznego świata. W efekcie byli łatwi do oszukania. Albo do przekonania – że to, o czym się dowiadują, to tak naprawdę wcale nie przestępstwo, tylko nieunikniony element transformacji...

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy