Będąc dziennikarzem wiekowym, pamiętam czasy, gdy redakcyjne newsroomy porastały porosty i gigantyczne skrzypy. Przemykały się między nimi dinozaury i tygrysy workowate. Polatywały dwumetrowe nietoperze.
A kiedy naprawdę się zmobilizuję, to jak przez mgłę pamiętam, że w redakcjach żyły jeszcze dziwniejsze istoty. Nazywały się dziennikarzami śledczymi. I nie ma ich już tak dawno, że wszyscy o nich zapomnieli...
Murrowa tu nie było
Wbrew temu, co lubią obecnie twierdzić nostalgicznie nastawieni weterani zawodu, dziennikarstwo śledcze nigdy nie było w Polsce potęgą. Nie miało swoich bohaterów na miarę Carla Bernsteina i Boba Woodwarda z „Washington Post", którzy „rozrobili" aferę Watergate i politycznie zabili prezydenta Nixona. Ani na miarę Edwarda Murrowa z CBS, który złamał karierę senatora McCarthy'ego.
Dlaczego? Może dlatego, że po prostu miało za mało czasu? Mniej więcej dekadę od 1989 roku; ledwie wyrosło, zaczęło chylić się ku upadkowi.
A może dlatego, że polska demokracja zawsze byłą rachityczna? Może jakieś elementy tej jej słabości spowodowały, że istotny element systemów zachodnich, czyli funkcja kontrolna mediów, nie miał szans się za bardzo rozwinąć? Niespotykaną w krajach, na których chcieliśmy się wzorować, cechą naszej demokracji, zwłaszcza w jej wczesnych latach, była niemal absolutna medialna (i w sporym stopniu – mentalna) dominacja jednego politycznego środowiska, przyjmującego kolejno formy tzw. Familii, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, związanego dyskretnym jeśli nie sojuszem, to paktem o nieagresji z największymi ośrodkami finansowymi.
To nie były dobre warunki dla sprawowania przez media funkcji kontrolnej. Kiedy rodziła się ona na Zachodzie, panował tam pluralizm biznesowy, polityczny i medialny. Rozmaite konkurujące ośrodki wpływów czasem powiązane były ze sobą, ale częściej zainteresowane były wzajemnym demaskowaniem swoich niegodziwości.
W Polsce było niby podobnie, ale jak zawsze różne proporcje tych samych składników potrafią stworzyć potężną różnicę. W efekcie powstające media często nie były zainteresowane „ryciem" w sprawach Ygreka, Iksa czy Zeta. I nie musi tu chodzić o konkretne redakcyjne decyzje; częściej o atmosferę sprawiającą, że samo poszukiwanie w określonych kierunkach było trudne do pomyślenia.
Nie we wszystkich kierunkach rzecz jasna. Były środowiska, na których młode tygrysy dziennikarstwa śledczego nie tylko mogły sobie trenować pazury, ale wręcz były do tego zachęcane. Były to środowiska, uznane przez partnerów ze wspomnianego powyżej dyskretnego sojuszu za zagrożenie dla establishmentu. Takim środowiskiem była ówczesna partia braci Kaczyńskich – Porozumienie Centrum. Gdy PC oddaliło się politycznie od wiążącego się wtedy z tym establishmentem prezydenta Wałęsy, gdy broniło rządu Olszewskiego, a potem stanęło w opozycji do gabinetu Suchockiej, nagle okazało się, że jest wyjątkowym ośrodkiem wszelakich nadużyć. Służby zaczęły prześcigać się w kierowaniu do mediów przecieków na ten temat, a dziennikarze – do przejawiania „odwagi" i „pryncypializmu". W tym jednym jedynym kierunku, wobec tego jednego jedynego podmiotu.
Dodajmy jeszcze jedną przyczynę, dla której nawet kilkanaście lat temu dziennikarstwo śledcze w Polsce nie osiągało poziomu zachodniego. Otóż w odróżnieniu od swoich zachodnich kolegów polscy dziennikarze po prostu wiedzieli niewiele. Podobnie jak większość solidarnościowych polityków nie rozumieli nowego (wówczas) kapitalistycznego świata. W efekcie byli łatwi do oszukania. Albo do przekonania – że to, o czym się dowiadują, to tak naprawdę wcale nie przestępstwo, tylko nieunikniony element transformacji...
„Kwity"? Oczywiście
Ale mimo, że rachityczne i często wybiórcze, to dziennikarstwo śledcze w latach 90. (z niewielkimi przyległościami) naprawdę istniało. I miało swoje sukcesy, nie na miarę Watergate, ale zawsze.
Co uważam za sukces dziennikarstwa śledczego? Ujawnienie jakiejś ukrywanej afery, gospodarczej czy politycznej, w którą zamieszane są postaci „ze świecznika". Niektórzy dyskwalifikują tu publikacje, u źródeł których był przeciek czy „wrzutka" jakichś informacji czy „kwitów", dokonana przez pragnących zachować anonimowość wrogów bohaterów afery. Nie zgadzam się z tak rygorystycznym podejściem. Nawet w wielkim okresie rozwoju dziennikarstwa śledczego na Zachodzie (a co dopiero u nas w latach 90.) sukcesy uprawiających ów rodzaj żurnalistyki, które miały początek jedynie w żmudnym dłubaniu dziennikarza wokół jakichś instytucji, „snuciu pajęczyny" dookoła nich i kojarzeniu faktów, były w mniejszości wobec sukcesów, zapoczątkowanych przez informację przekazaną przez kogoś z kręgu władzy czy biznesowej konkurencji.
Sam fakt dostarczenia dziennikarzom przez kogoś informacji nie dyskwalifikuje jej odbiorców jako dziennikarzy śledczych. Ważne są natomiast inne kryteria. Pierwsze kryterium – czy zrozumieli informację? To pozornie groteskowe, ale tylko pozornie, zważywszy stopień skomplikowania współczesnych spraw gospodarczych.
Drugie kryterium – czy otrzymaną informację dziennikarze chcieli i potrafili zweryfikować w innych źródłach? Czy przed publikacją potwierdzili jej prawdziwość?