Nie ma jednego scenariusza końca świata, jaki znamy.
W 1939 roku wszystkiemu winne były kompromisy i przesadny optymizm. Zbyt wiele uwagi poświęcano teorii równowagi sił, a za mało praktycznej realizacji konceptu kolektywnego systemu bezpieczeństwa.
Ale w 1914 r. było zupełnie inaczej. Czekano wojny jak deszczu w czasie suszy. Francja i Wielka Brytania dużo wcześniej były gotowe do walki z Niemcami. Gawriło Princip, który strzelał do arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, tylko dorzucił kamyczek do rozkołysanej łajby europejskiej polityki.
II wojnę światową poprzedziło dwadzieścia lat gospodarczej mizerii, szalejącej inflacji, astronomicznego bezrobocia, zamieszek głodowych. Ale 20 lat poprzedzających I wojnę światową to był jeden z lepszych okresów w gospodarczej historii świata. PKB we Francji wzrósł o 50 procent, w Niemczech 30 procent, w Wielkiej Brytanii o 20 procent.
Nic nigdy nie musi – i pewnie nie może - przebiegać tak samo. Coś jednak lubi się powtarzać. Choćby państwa, które właśnie uznały, że przyszedł ich czas na zmianę układu sił i gotowe są go siłą obalać. To może być nadmierna pewność siebie. Jak choćby – coraz częściej bagatelizowane – zagrożenie terrorem irańskim. To wreszcie może być rozpad podstaw gospodarczo-cywilizacyjnych, na których opiera się obecny globalny porządek.