Nowy globalny nieporządek

Publikacja: 12.10.2012 20:00

Tomasz Wróblewski

Tomasz Wróblewski

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Nie ma jednego scenariusza końca świata, jaki znamy.

W 1939 roku wszystkiemu winne były kompromisy i przesadny optymizm. Zbyt wiele uwagi poświęcano teorii równowagi sił, a za mało praktycznej realizacji konceptu kolektywnego systemu bezpieczeństwa.

Ale w 1914 r. było zupełnie inaczej. Czekano wojny jak deszczu w czasie suszy. Francja i Wielka Brytania  dużo wcześniej  były gotowe do walki z Niemcami. Gawriło Princip, który strzelał do arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, tylko dorzucił kamyczek do rozkołysanej łajby europejskiej polityki.

II  wojnę światową poprzedziło dwadzieścia lat gospodarczej mizerii, szalejącej inflacji, astronomicznego bezrobocia, zamieszek głodowych.  Ale 20 lat poprzedzających I wojnę światową to był jeden z lepszych okresów w gospodarczej historii świata. PKB we Francji wzrósł o 50 procent, w Niemczech 30 procent, w Wielkiej Brytanii o 20 procent.

Nic nigdy nie musi – i pewnie nie może - przebiegać tak samo. Coś jednak lubi się powtarzać.  Choćby państwa, które właśnie uznały, że przyszedł ich czas na zmianę układu sił i gotowe są go siłą obalać. To może być nadmierna pewność siebie.  Jak choćby – coraz częściej bagatelizowane – zagrożenie terrorem irańskim. To wreszcie może być rozpad podstaw gospodarczo-cywilizacyjnych, na których opiera się obecny globalny porządek.

Współczesny układ sił, który zapewnił  zachodniemu światu  jeden z najdłuższych okresów stabilizacji, opiera się na prostym założeniu:  nasze życie z roku na rok jest lepsze. Naszym dzieciom  będzie się lepiej powodzić niż nam dzięki nieprzerwanemu wzrostowi gospodarczemu.

W latach 1950–2011 wzrost gospodarczy najlepiej rozwiniętych państw Europy i Stanów Zjednoczonych utrzymywał się średnio na poziomie 3,4 proc. Nadawał nie tylko dynamikę przemianom gospodarczym, ale całej cywilizacji Zachodu. Dyktował nam sposób myślenia o dobrym lojalnym wobec obywatela państwie i lojalnym obywatelu wobec państwa. Takim, co  przechodzi przez ulicę po pasach i uczy dzieci pisać między linijkami, żeby stały się takimi samymi obywatelami jak rodzice.

Oczywiście, każdemu kryzysowi w historii, każdemu załamaniu na wykresie rosnącego PKB,  możemy przypisać jakiś kryzys społeczny.   Generacyjny bunt, protest, nowy ruch społeczny. Potem,  w miarę jak ruszała gospodarka, a z nią  nadzieje na  jeszcze lepsze życie,  dawni buntownicy przeistaczali się w dobrych obywateli.  Dzieci kwiaty w Ameryce szły do  korporacji, a niemieccy czy francuscy lewacy do parlamentu.  Co z tego, że mają kolczyk w uchu? Dziś tworzą  jeszcze bardziej skostniałą biurokrację unijną niż ich rodzice i dziadkowie.

Cały ten cykl historyczny jest możliwy pod warunkiem, że dobrobyt, czasem powoli, czasem z przerwami, ale jednak zawsze rośnie. A co, jeżeli przestanie rosnąć? Nie na rok, nie na dwa – ale na dłużej. Co, jeżeli całe pokolenie dorośnie w kryzysie?

To jest właśnie moment wielkiego przewartościowania i burzenia. Dziś wciąż jeszcze jesteśmy przekonani, że mamy do czynienia tylko z chwilowym spowolnieniem. Nagłe  tąpnięcie, ale trwa tylko trzy lata. Wierzymy, że wzrost, a z nim polityczna stabilizacja i dawny porządek rzeczy wrócą. Pewnie Chiny i Indie nigdy już nie będą Trzecim Światem, a Brazylia będzie zasługiwać na większy szacunek niż dotąd. Kto wie, może Polska na europejskiej drabinie awansuje  gdzieś  na środkowe szczeble, powyżej bankrutów z Południa.  Wierzymy jednak w kapitalizm i świadczenia socjalne, darmową służbę zdrowia i edukację dla wszystkich. Wszystko pod warunkiem, że znowu świat zacznie się rozwijać.

Przez ostatnie stulecia siłą napędową wzrostu była albo demografia – nagły wzrost populacji zapewniający rozkwit  danego narodu, albo   skok technologiczny. A najlepiej oba jednocześnie, jak to było w wypadku amerykańskiej rewolucji przemysłowej na początku XX w.

Wybitny amerykański ekonomista Robert Gordon z Northwestern University w analizie „Wieki wzrostu gospodarczego" pisze o trzech rewolucjach, które odpowiadały za niemal cały rozwój naszej zachodniej cywilizacji.  Pierwsza była rewolucja technologiczna 1750 roku, odpowiedzialna za maszyny tkackie i transport oceaniczny. Druga rewolucja wybuchła dzięki maszynie parowej na przełomie XIX i XX w. Trzecia – to rewolucja nowoczesnych technologii. Datowana gdzieś około 1960 roku, która dziś jest w fazie schyłkowej. Mimo coraz to nowszych urządzeń, Internetu i komputerów mobilnych, nie gwarantuje jednak wzrostu gospodarczego na poziomie takim, jak przez ostatnie pół wieku.

Pomimo fantastycznych wynalazków – pisze Gordon – ta ostatnia rewolucja nie ma takiej dynamiki jak poprzednie. Potwierdzają to ekonomiści Banku Światowego i MFW w swoich prognozach. Piszą o małym lub zerowym wzroście gospodarczym. O zapaści do 2018 r. A co potem?

Tego nie mówią. Nie kończą myśli. Nie dodają, że wraz z wraz ze wzrostem gospodarczym roztapia się obecny globalny porządek. Mamy do czynienia z tym, co  prof. Ken Rogoff w swojej książce  „Tym razem to będzie inaczej" nazwał kryzysem ponad kryzysami. Pytanie brzmi: czy naprawdę będzie inaczej, czy to tylko jeden z tych scenariuszy, w które nikt z nas nie chce wierzyć, nie wyobrażając sobie świata, jaki mógłby  przynieść nowy globalny nieporządek.

Nie ma jednego scenariusza końca świata, jaki znamy.

W 1939 roku wszystkiemu winne były kompromisy i przesadny optymizm. Zbyt wiele uwagi poświęcano teorii równowagi sił, a za mało praktycznej realizacji konceptu kolektywnego systemu bezpieczeństwa.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów