W "Gorgiaszu" Platona jest scena, w której Sokrates rozmawia ze swoimi uczniami o tym, kto powinien rządzić w Atenach. Uczniowie twierdzą, że powinny to być osoby o świetnych umysłach, które potrafią kierować państwem, osoby dobrze wykształcone i obyte w świecie, które potrafią się zaprezentować przed swoimi własnymi obywatelami i zagranicą. Nie każdy ma zdolność do przewodzenia, a rząd powinien składać się z ludzi, którzy potrafią innymi ludźmi pokierować.
Sokrates odpowiada: „Przywódca, zanim zacznie rządzić innymi i wydawać im polecenia, powinien kontrolować samego siebie, powinien nauczyć się umiarkowania, powściągnąć swoje namiętności i apetyty, pożądanie przyjemności i sławy".
Odpowiedź Sokratesa dotyczy rzeczy fundamentalnych. Czy ci na wysokich stanowiskach nauczyli się rządzić samymi sobą? Często tak bywa, że ludzie ambitni i zdolni zabierają się do panowania nad innymi, bo skłania ich do tego żądza sukcesu, próżność i chęć zaistnienia w przestrzeni publicznej. Sokrates uważa takich ludzi za barbarzyńców. Ci, którzy aspirują do przewodzenia li tylko dla własnych ambicji, nie pokonali w sobie tych wszystkich namiętności, które chcą pokonać w innych — tchórzostwa i próżności, egoizmu, gniewu i chciwości. Chcą więc osiągnąć coś niemożliwego. Sokrates sugeruje, że najpierw trzeba samemu być praktykantem cnót — cierpliwym, uczciwym i niekiedy nawet pokornym, a dopiero później można zabrać się do rozkazywania innym. Bystrość umysłu to wstępny warunek zdatności na przywództwo. Kluczowym warunkiem jest osobista moralność.
Słowa Sokratesa wzburzyły jego uczniów. Jak to, czyżby Sokrates sądził, że ludzie bez odpowiedniego przygotowania intelektualnego nadają się do rządzenia państwem? Ale Sokrates jest nieubłagany. Tak, powiada, przywódca powinien posiadać pewne cnoty, bez których będzie raczej niszczycielem cywilizacji ateńskiej niż jej obrońcą. W jaki sposób można posiąść te cnoty, pytają uczniowie. Długą i żmudną pracą, odpowiada Sokrates.
Walijski trop, polski trakt
Rady Sokratesa wydają się bardzo istotne w chwili gdy Polacy, po raz któryś już w historii, zaczynają mówić o dysfunkcjonalności polskiego państwa. Raz jeszcze zaczynają się nawzajem oskarżać o niezdolność do prowadzenia polityki, nieudolność, zdrady, rzucanie kłód pod stopy rządzących, agonię instytucji państwowych. Brutalność Polaków wobec siebie samych (i spolegliwość wobec nie-Polaków) wydają się nie mieć miary. Słyszy się w tych dysputach sugestię, że może Polska nie powinna istnieć, że Polacy nie potrafią zorganizować sobie państwa, że lepiej byłoby być pod czyimś protektoratem (albo – że Polska już jest pod czyimś protektoratem), bo w Polsce jest bałagan, przekupstwo, polnische Wirtschaft i tak dalej. Słychać, że z oszołomstwem nie sposób współpracować, trzeba je z Polski wyplenić. A przedwojenna Polska była zacofana, ksenofobiczna i niezdolna do samoobrony. Że to fantomowe ciało króla i tak dalej. Polska sama sobie winna jest, jak by powiedział Gombrowicz. Znów śpiewa ten sam chór, który poucza w podręcznikach szkolnych, że rozbiory były winą swawolnej szlachty, egoistycznych magnatów i zacofanego chłopstwa.
Przypomina to bicie się w piersi ofiary gwałtu: „sama sobie byłam winna!" Albo to, co psychologowie nazywają syndromem sztokholmskim, czyli sympatię do tego, który nam czyni krzywdę, do zbrodniarza, który nas bije, porywa, więzi, szkaluje, uczy pogardy do siebie samych. To on ma rację, a nie ja, mówią ofiary tego syndromu. Bandyta wygrywa z poszkodowanym. Polacy winią przede wszystkim siebie nawzajem, a nie tych, dla których funkcjonowanie niezawisłego polskiego państwa i ciągłość polskiej kultury są co najmniej niewygodne.
Właściwszą chyba postawą jest podziw, że to państwo i ta narodowość istnieją, że w przeszłości Polacy czynili rzeczy wręcz nieprawdopodobne, aby polskość utrzymać. Narody takie jak Szkoci czy Walijczycy znikłyby z mapy Europy, bo w pewnym momencie dały za wygraną i przyjęły angielski język, religię, króla i historię. Polacy mogli zrobić podobnie. Nie zrobili, płacąc za zachowanie tożsamości niesłychaną cenę. Jest rzeczą fascynującą dlaczego. Częścią tej fascynacji jest szacunek, że dokonali takiego wyboru. Znów ocieramy się tu o rzeczy fundamentalne. W każdej epoce historycznej ceniona jest odwaga i poświęcenie, wyjście człowieka ponad moralną przeciętność, przezwyciężenie samego siebie. To, o czym mówi Sokrates. Podziwiamy Leonidasa, a nie Kserksesa.