Jest formularz, jest długopis. Dziarski krok po schodach sądowego gmachu i rzut oka na wokandę. W oczekiwaniu na rozprawę można zanotować kilka spostrzeżeń dotyczących sądowej infrastruktury. Czy są podjazd dla osób niepełnosprawnych, ogólnodostępne toalety, dobre oznaczenie sal. Liczy się też fachowa obsługa interesantów. Czy w informacji doradzą? W sekretariacie pomogą? Potem trzeba dostać się na salę rozpraw. To pierwszy sprawdzian dla sędziego. Czy wpuści? Powinien, bo w Polsce mamy prawo do publicznego procesu z udziałem publiczności. A to, czy sądy działają, jak należy, czy sędziowie nie przekraczają uprawnień i zachowują się kulturalnie – sprawdzają społeczni obserwatorzy. W Polsce jest ich już kilkuset.
Przygotowani przez toruńską fundację Court Watch Polska zasiadają na salach sądowych w całym kraju. Potem wypełniają formularz i wysyłają do fundacji. Po co to robią? By doprowadzić do zmian w polskim sądownictwie. – Badania pokazują, że Polacy są nieufni w stosunku do wymiaru sprawiedliwości. Uważają, że w sądzie nie ma sprawiedliwości, wygrywa silniejszy – wyjaśnia Bartosz Pilitowski, prezes fundacji Court Watch Polska. – Takie postrzeganie sądów ma wpływ na wiele dziedzin naszego życia. Wraz ze spadkiem zaufania do wymiaru sprawiedliwości spada poziom praworządności. Nie oddajemy spraw do sądów, długi odzyskujemy na własną rękę. Brak zaufania do sądownictwa skutkuje też mniejszą chęcią do zakładania własnych firm. Nie chcemy ryzykować, bo boimy się, że ktoś nas oszuka i trudno będzie dochodzić sprawiedliwości – argumentuje Pilitowski.
Idea obywatelskiego monitoringu sądów została zaczerpnięta z Zachodu. Tak działają między innymi mieszkańcy Kanady. Nie czekają, aż władza rozwiąże ich problemy, biorą sprawy we własne ręce.
Kiedy przeleje się czara
A u nas? Ilekroć mówi się o aktywności społecznej polskich obywateli czy o wolontariacie, to głównie źle. Polacy udzielają się za mało, okazjonalnie, bez przekonania. Jak już mają coś zrobić, to wolą wrzucić kilka złotych do puszki Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, niż poświęcić kilka godzin tygodniowo na rzecz wspólnego celu. Czy rzeczywiście jest aż tak źle?
Z badań stowarzyszenia Klon/Jawor wynika, że nasz udział w działalności społecznej specjalnie się nie zwiększa. – Ze wstępnych analiz za 2012 rok wynika, że zmieniło się niewiele – mówi Małgorzata Borowska ze stowarzyszenia Klon/Jawor. – Po boomie na zakładanie stowarzyszeń i fundacji od 2000 roku wcale ich nie przybywa. Bo dziś założenie stowarzyszenia to jak założenie małej firmy. Ponadto skończyły się różne fundusze i środki na rozpoczęcie działalności społecznej. Niektóre międzynarodowe fundacje, które wspierały społeczników, po prostu zamykają w Polsce swoją działalność – dodaje.
Ale choć Polacy wciąż mało czasu poświęcają na działalność społeczną, to jednak zauważalna jest pewna pozytywna tendencja. – Pojawia się wiele inicjatyw nieformalnych. Jest coraz więcej tych sąsiedzkich, wykiełkowały ruchy miejskie, które walczą o sprawy mieszkańców miast, jak chociażby ruch rodziców walczących z zamykanymi w szkołach stołówkami – wylicza Borowska.
– Ja bym nie biadolił – mówi z kolei dr Ireneusz Siudem, psycholog społeczny z UMCS. – Inicjatyw obywatelskich stopniowo u nas przybywa. Ma to związek ze zmianą pokoleniową. Młodzi ludzie mają większą niż ich rodzice czy dziadkowie wiarę w to, że wspólnie mogą coś zrobić, skrzyknąć się w Internecie, zaistnieć ze swoim pomysłem w mediach.
Często, by uruchomić chęć do działania, potrzebny jest impuls. – Wielu ludzi jest niezadowolonych z tego, co się dzieje w kraju. Uważają, że w niejednej sferze naszego życia potrzebna jest poprawa. Sprawy w swoje ręce biorą jednak dopiero wtedy, kiedy przeleje się czara goryczy – podkreśla Siudem i zauważa, że tak się stało w przypadku katastrofy smoleńskiej. – To wydarzenie z niespotykaną siłą zadziałało na emocje i wyobraźnię Polaków. W wielu osobach zaszczepiło chęć naprawy różnych sfer życia w naszym państwie. Nie dziwi mnie, że po takim wydarzeniu powstały organizacje, które nie tylko chcą wyjaśnić przyczyny katastrofy, ale też rozliczać władze z ich obowiązków, wskazywać dziedziny, w których rządzący wykazują się nieudolnością.
Rozprawy kontrolowane
Fundacja Court Watch, która powstała w kwietniu 2010 roku, nie narzeka na brak chętnych, którzy chcieliby patrzeć sędziom na ręce. Jedna na pięć osób przeszkolonych przez fundację bywa na rozprawach i przesyła wypełnione formularze. – Niektórzy kilka, a niektórzy nawet kilkadziesiąt w ciągu roku – mówi Bartosz Pilitowski.
Przez dwa ostatnie lata wolontariusze fundacji odwiedzili ponad 9 tys. rozpraw. Obserwatorem może zostać każda osoba pełnoletnia. Nie musi mieć przygotowania prawnego. Po szkoleniu przeprowadzonym przez działaczy fundacji każdy jest w stanie wypełnić formularz dotyczący przebiegu rozprawy. Wśród obserwatorów są studenci, zwłaszcza prawa i socjologii, ale także osoby starsze, niepracujące. – Chcemy zaktywizować seniorów. Myślimy o szkoleniach na Uniwersytetach Trzeciego Wieku. Osobom, które już nie pracują, łatwiej jest zaangażować się w naszą działalność, bo rozprawy odbywają się przecież w ciągu dnia, kiedy większość ludzi jest w pracy – mówi Pilitowski.
Społeczni obserwatorzy mają pierwsze poważne osiągnięcia. Z zebranych przez nich uwag powstały już dwa raporty na temat pracy sądów. Trafiły do Ministerstwa Sprawiedliwości. Zainteresował się nimi sam minister Jarosław Gowin. Zostały rozesłane do prezesów sądów. – Teraz chcemy, żeby otrzymali je nie tylko funkcyjni sędziowie, ale także ci, którzy na co dzień orzekają. Za pośrednictwem naszej strony internetowej Courtwatch.pl zbieramy pieniądze, aby dołączyć 3,5 tys. płyt z naszym raportem do kwartalnika Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia – mówi Pilitowski.
Dzięki temu fundacja ma szansę dotrzeć do jednej trzeciej polskich sędziów.