Nowa Huta, miejsce, gdzie przeżyłem szmat czasu. Między szkołą podstawową a końcem studiów  – zatem dużo więcej niż samo dzieciństwo. Ani się tam urodziłem, ani miałem szansę pokochać to mrowisko poukładanych w zawiłe szeregi bloków, między którymi prześwitywała czasem zielona przestrzeń publicznego parku wyrwanego przez szalonych planistów niezgrabnej idei poukładanego, socjalistycznego miasta. Parki jednak zakwitły w Nowej Hucie długo później, w latach 70., w tym samym czasie, gdy próbowano je meblować betonową menażerią przedziwnych rzeźb i muszli; wszystko, by nieco zhumanizować  otoczenie.

Oryginalny stalinowski zamiar z początku lat 50. był prosty. Nowa Huta miała być lustrzanym odbiciem sowieckiego Magnitogorska czy innych przemysłowych miast Uralu; wielkim ulem, gdzie w kilkunastometrowych klitach upchałoby się klasę robotniczą zebraną z całego kraju do obsługi wielkich pieców wielkiego kombinatu. Komfortów im nie fundowano, choć – jak na owe czasy – mieszkanko z łazienką i ślepą kuchnią samo z siebie było przebłyskiem nowoczesności. Spędzono do tych mieszkań przedziwnych lokatorów. To nie był zaciąg obywatelski. To był zaciąg chłopski. Małorolni z podkrakowskich wsi, straceńcy, wysiedleńcy ze wschodu, szukający przygód gospodarscy synowie z Mazowsza, dzieci wojny – to właśnie oni przybywali do Nowej Huty, by budować socjalizm. Mieli się stać świadomą swego wielkoprzemysłową klasą robotniczą. Ostro zapieprzać w hucie, a w wolnych chwilach w gładko wyprasowanych białych koszulach z czerwonymi krawatami chodzić na wiece i edukować się w marksizmie.

O, iluzjo! Nic z tego nie wyszło. Zamiast zająć się wiecowaniem, zaczęli zakładać rodziny i płodzić dzieci. Potem się upomnieli o kościół, bo wbrew inżynierom dusz wymyślili, że do cementowania związków potrzebne są święte sakramenty, i  inaczej się nie da. Niektórzy hodowali na balkonach kury i króliki, jeszcze innym zdarzało się tuczyć świnkę w wannie, niedługo, przez chwilę, by mieć świeże kiełbachy na Wielkanoc. Coraz gęściej – jak w chłopskich chatach ich rodziców – pojawiała się dzieciarnia. Rodziny z piątką, siódemką dzieci nie należały do rzadkości. Gdzie to się mieściło? Jak spało w dwupokojowym mieszkanku? Do dziś nie potrafię znaleźć na to pytanie odpowiedzi. Za to podwórka pełne były umorusanych gówniarzy. Goniło to między garażami, łaziło po dachach, wspinało się na gałęzie nieopatrznie pozostawionych przy blokach drzew owocowych, spadało z tych drzew, łamało ręce i nogi, penetrowało z rumieńcem na twarzy przeciwatomowe schrony, którymi Nowa Huta cała była opleciona. Czasem za Józkiem czy Piotrkiem goniła babcia, starowina ściągnięta przez rodziców ze wsi. Wrzeszczała, że obiad stygnie; że kartofle będą za chwilę zimne, a mleko do końca skiśnie.

Dzień po dniu, rok po roku, z marksistowskiego snu o nowym społeczeństwie zostawała jego małorolna karykatura. Ludzie przynieśli ze sobą obyczaje tak trwałe i ugruntowane, że inżynierowie dusz nie byli w stanie sobie z nimi poradzić. W nowohuckich mieszkankach odtworzyła się wielopokoleniowa struktura polskiej, wiejskiej rodziny: opatulona chustką babka, rodzice i dzieci. Wszystko na 30 – no, czasem 40 – metrach kwadratowych. W szafce drogocenny kryształ, na ścianie Chrystus Król i jelenie na rykowisku, na stole koronkowy obrus i cukiernica. Tyle było z komunizmu. Nawet w kwestii kościoła czerwoni odpuścili. Niedaleko słynnego krzyża, gdzie nowohucki lud walczył o kościół z władzą ludową, w roku 1960 wyrosła sławna Arka Pana. Konsekrowany przez przyszłego papieża kościół symbol, z największą w Polsce, bo ponadstutysięczną, parafią. Biegałem i ja do tego kościoła na roraty i pasterki. Dumnie słuchałem dzwonów wygrywających piękne pieśni, chodziłem z kolegami pojeździć windą do nowych bloków, które wybudowano już za Gierka. Czy przyszło mi wtedy do głowy, że żyję w świecie nieudanego eksperymentu społecznego? Że właśnie wszyscy pospołu, dzieci i dorośli, rodzice i dziadkowie, księża, sklepowe i milicjanci, a w pierwszej kolejności owa pokraczna, bo całkiem niemarksistowska klasa robotnicza – pokazujemy Moskwie i rodzimym bolszewikom wielką, tłustą figę z makiem? Skąd miałbym wtedy to wiedzieć?

Może mieli tego świadomość nieliczni. Na pewno nasz biskup Karol Wojtyła, którego w Arce Pana zawsze widziałem z uśmiechem na twarzy. Miał chyba cichą pewność, że wygrał, że wszyscyśmy wygrali. Nie ma już tej Nowej Huty. Wyludnił ją kapitalizm. Odeszła w przeszłość z cieniem PRL pod rękę. Młodzież nie mieszka już z rodzicami, a tym bardziej z dziadkami. Po chodnikach nowohuckich osiedli chodzą, kulejąc, starzy ludzie. W większości zapomnieli już o czasach, w których budowali to miasto. Skromna emerytura starcza na zakalcowatą szarlotkę i szklankę słodzonej herbaty. Koronkowe obrusy na stołach mocno pożółkły. Okienne framugi łuszczą się ze starości. I tylko Chrystus na ścianie w otoczeniu ryczących jeleni uśmiecha się jak dawniej.