Tatuś z banku

Publikacja: 08.03.2013 19:00

To nowoczesna wersja biura matrymonialnego. W portfolio przedstawianym klientkom – dwudziestu paru mężczyzn. Rzecz jasna nie ma tu imion i nazwisk. Ani nawet fotografii. Zamiast nich w tabelce numer identyfikacyjny. I dalej: grupa krwi, kolor oczu, włosów, typ budowy, zawód. Można przebierać – do wyboru, do koloru. Blondyni, szatyni, bruneci. Zielono- i niebieskoocy. Szczupli, normalni i zbudowani atletycznie (otyłych na liście brak). Wykształcenie: wyłącznie wyższe i średnie. Większość to studenci uniwersytetów, politechnik. Jest nawet jeden doktorant. Ale też jeden mechanik.

Jednak – inaczej niż w tradycyjnych biurach – panie, które zechcą skorzystać z usług tej instytucji, nie będą mogły bliżej poznać swoich wybranków. Nie wolno im sprawdzić, czy ten opisany jako „typ atletyczny" ma rzeczywiście ładnie rzeźbiony „kaloryfer" zamiast obwisłego brzuszka, czy student uczy się na Uniwersytecie Jagiellońskim, czy na nieznanej szerzej prywatnej wyższej uczelni w Kieleckiem. Nie dowiedzą się nawet, czy jest uroczy, czy antypatyczny, czy lubi komedie romantyczne, czy krwawe horrory. Co gorsza, przed jedną z najważniejszych w życiu decyzji nie dane im będzie poznać rodziców, rodzeństwa czy dziadków tego mężczyzny – dowiedzieć się, co myślą o świecie, jak traktują się nawzajem, czy podczas obiadu serwetkę umieszczają na kolanach, czy pod szyją, czy do ryby podają dwa widelce. Nie będą mogły zobaczyć jego domu rodzinnego, przyjrzeć się meblom, tapetom, obrazkom wiszącym na ścianach.

Biuro niby gwarantuje, że kandydat jest zdrowy, nie miał w rodzinie chorób genetycznych (sięgając do trzech pokoleń wstecz), nie przechodził też AIDS, żółtaczki czy chorób tropikalnych, nie pije, nie zażywa narkotyków. I nie jest gejem (uff!). To wszystko jednak gwarancje wyłącznie na papierze – nie da się ich zweryfikować, bo kandydaci pozostają anonimowi. Panie muszą wybierać w ciemno, na podstawie tabelki. A potem nie można się już wycofać.

Bo skorzystanie z banku spermy oznacza związek do końca życia z mężczyzną, którego nigdy się nie poznało. Związek za pośrednictwem wspólnego dziecka.

O moralnych aspektach zapłodnienia in vitro, o desperacji kobiet, które w naturalny sposób nie są w stanie zajść w ciążę, o niszczeniu zarodków – które w rzeczywistości jest zabijaniem istot ludzkich – wiele już pisano. Mniej o tym, co (być może w tym przypadku słusznie) jest na drugim planie – że popularność metody in vitro jest dowodem na to, jak bardzo dla współczesnych ludzi zmalało znaczenie korzeni, pochodzenia, rodowodu. Czyli tego wszystkiego, co kiedyś w ogromnej mierze stanowiło o człowieku, o jego prawdziwej wartości.

Okres narzeczeństwa dawniej był nie po to, aby para młodych sprawdziła, czy jest dopasowana seksualnie, ale by dowiedzieć się czegoś więcej o nawykach, o rodzinnych dziejach i zwyczajach. Te kilkanaście miesięcy przed ślubem służyło – proszę o wybaczenie tych, których oburzyło potraktowanie sędziego Tulei – grzebaniu w metrykach i życiorysach, lustrowaniu rodzinnych tradycji. Niekoniecznie w sensie dosłownym – zazwyczaj wystarczy wszak z narzeczonym i jego rodzicami spędzić sporo czasu, posłuchać rodzinnych wspomnień, zjeść wspólnie kilkanaście obiadów, aby zorientować się, z kim naprawdę ma się do czynienia. Dzięki temu dziewczyna mogła w odpowiedzialny sposób rozstrzygnąć dylemat, czy właśnie ten mężczyzna – żyjący tak, a nie inaczej; syn i wnuk takich, a nie innych ludzi – zasługuje na to, aby zostać ojcem jej dzieci.

Dlaczego więc dziś klientkom klinik in vitro wystarczają te suche informacje: grupa krwi, kolor oczu, budowa ciała? W dodatku bez gwarancji, że to dane prawdziwe.

Ktoś może odpowiedzieć: ależ w przypadku tatusia wybranego z banku spermy naprawdę nie ma znaczenia, kim byli dziadkowie. Przecież chodzi jedynie o dziecko, i nie tylko dziadek ze strony ojca, ale nawet sam biologiczny ojciec – dawca nasienia – nie będzie miał wpływu na jego wychowanie, a więc i na jego osobowość. Być może. Może cała ta genetyka, teoria dziedziczenia i korzenie rodzinne, wszystko to jest przereklamowane i funta kłaków warte. Być może.

Ale przecież pozostają wątpliwości, a w przypadku, gdy chodzi o dziecko, z którym matka musi spędzić czas do końca swego życia, na którego wsparcie musi liczyć na starość – każda wątpliwość nabiera niesłychanej wagi. A jeśli jednak ma znaczenie, kim naprawdę był dawca nasienia? Może nie bez sensu byłoby wiedzieć, czy dziadek dawcy służył w Wehrmachcie na Pomorzu, czy w żydowskiej policji w warszawskim getcie. Czy wyrywał paznokcie akowcom w kazamatach UB, czy też był egzekutorem wyroków w NSZ.

Czy – jak to się kiedyś pięknie określało – pochodzi z dobrego domu.

To nowoczesna wersja biura matrymonialnego. W portfolio przedstawianym klientkom – dwudziestu paru mężczyzn. Rzecz jasna nie ma tu imion i nazwisk. Ani nawet fotografii. Zamiast nich w tabelce numer identyfikacyjny. I dalej: grupa krwi, kolor oczu, włosów, typ budowy, zawód. Można przebierać – do wyboru, do koloru. Blondyni, szatyni, bruneci. Zielono- i niebieskoocy. Szczupli, normalni i zbudowani atletycznie (otyłych na liście brak). Wykształcenie: wyłącznie wyższe i średnie. Większość to studenci uniwersytetów, politechnik. Jest nawet jeden doktorant. Ale też jeden mechanik.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy