Poluje na siebie od dawna i do skutku: smutny klaun Paul Gascoigne, kiedyś radość Anglii, dziś wyrzut sumienia. Wypchnął angielski futbol z rynsztoka, ale sam wyrwać się z niego nie umiał.
To było trzy areszty i kilka odwyków temu. W Afryce trwał piłkarski mundial, w Rothbury obława na uzbrojonego mordercę. Noc, miasteczko zamienione w policyjny kordon i nagle on wysiada z taksówki. „Hej, to ja, Gazza!".
Czterdziestokilkuletnia zjawa z twarzą starca, niewolnik odruchów i nerwic, który obsesyjnie ustawia w domu wszystkie przedmioty, ale nie jest w stanie nic ułożyć w życiu. Sobie nie pomoże, to przynajmniej innych chciał ratować. Przywiózł wędkę, kurczaka, piwo, koszulkę Newcastle United i szlafrok. Kazał się wieźć kilkadziesiąt kilometrów z Newcastle, bo sobie wmówił, że zna mordercę. Zaraz go przekona, żeby się poddał. No, Gazzy nie posłucha? Przecież to na pewno dobry facet, tylko coś w niego wstąpiło. Tu jest dla niego jedzenie, picie, telefon, coś do ubrania. A wędka? No jak to po co? Do rzeki blisko, ja tu przyjeżdżam na ryby. Połowimy razem, pogadamy od serca. Strzeli do mnie? Niech strzela. Panowie, ja niedawno przeżyłem czołowe zderzenie ze ścianą, jechaliśmy 90 mil na godzinę. Nabój mnie nie powali, przepuśćcie mnie.
Benny Hill na żywo
Nie przepuścili, potraktowali jak wariata i mało nie zamknęli, choć Gazza mógłby im dowody na swoją przydatność w akcji wyliczać bez końca. To zderzenie ze ścianą to nic: przeżył też kilka prób samobójczych, pęknięcie wrzodu, maratony whisky, piwa, wina, ginu i kresek kokainy, depresje, oddział zamknięty, detoksy. Jazdy po pijanemu i aresztów za tę jazdę nie liczy, w końcu wszystko robił po pijanemu. Niedawno prawie wyzionął ducha w klinice w Phoenix, gdy organizm przeżył szok po odstawieniu alkoholu. Trzech lekarzy stało nad nim przepowiadając, że to koniec. A on znowu wywinął się śmierci.
Razem z talentem do futbolu dostał końskie zdrowie, ale ani trochę instynktu samozachowawczego. Jest jak dziecko, które ciągle pcha ręce do prądu. I patrzy, co na to dorośli. Na boisku robił wślizgi nonsensownie brutalne i sam się w ten sposób dwa razy połamał. Torturował się alkoholem, papierosami, bulimią. Psycholog, który kolegę Gascoigne'a z reprezentacji, Tony'ego Adamsa, wyciągnął z alkoholu i hazardu, a z Gazzą sobie nie poradził, przepowiedział mu kiedyś: albo wylądujesz w ścieku, albo w pierdlu, albo w ogóle nie doczekasz czterdziestych urodzin. A on doczekał, i to nawet poza więzieniem. Czasem się tylko zastanawia, po co się właściwie tej śmierci wymyka, skoro potem żyć ze sobą nie może.
Od małego nie był w stanie wytrzymać samotności, zagłuszał ją czym się dało. Nawet zasnąć spokojnie nie umiał, bezsenność to był jeden z jego pierwszych upiorów, obok młodzieńczej kleptomanii. Coś go ciągle rozsadzało od środka, nie dawało spokoju. Nie lubił siebie, nawet u szczytu popularności nie dowierzał, że inni mogą lubić. Szczególnie nie znosił Gascoigne'a. Bo z Gazzą to co innego. Uwielbiany przez tabloidy książę błazen, chwilami żenujący, karykaturalny jak postać z kreskówki, Benny Hill na żywo, jakoś bardziej mu trafiał do przekonania. Klan doradców, który Paula zawłaszczył dla swoich zysków, doił przy transferach i kontraktach reklamowych: menedżerowie, marketingowcy, prawnicy, a nawet jeden z londyńskich restauratorów, upewniali go, że tak trzeba, na to czekają telewizje i sponsorzy. Jemu było w to graj. Chcecie idioty? To macie idiotę. Patrzcie i podziwiajcie.
– Gascoigne jest rozsądny, miły, hojny, ale nudny. Gazza, choć głupi jak but, jest zajmujący – mówił kiedyś. Tańczył, jak mu zagrali, bawił w przebieranki w tabloidowych sesjach, odsłaniał wszystko z prywatnego życia. Gascoigne zarabiał, Gazza wszystko przepuszczał. Gascoigne zapisywał się na leczenie, a Gazza je przerywał. – Chciałbym przestać pić, ale tak się boję, że będę nudny – opowiadał niedawno.
Porównują go często do George'a Besta, ostatniego przed nim Brytyjczyka, który grał jak artysta, a potem wszystko przepił, wydał na dziewczyny, zmarł mając 59 lat. Ale Best nie chciał pomocy. Chciał, żeby go zostawić w spokoju. A Gascoigne to czuje w sobie siłę, by się ratować, to słabnie. Krzyczy: tu jestem! Wydurniam się, ale to jest wołanie o pomoc. Cała Anglia się kiedyś na mój temat mądrzyła i o mnie spierała. I tyle lat wam zajęło, żeby mnie zrozumieć? Aż dziw, że to ja uchodziłem za głupka.
Ludzie cię kochali
Był kiedyś najlepiej opłacanym piłkarzem Anglii, dostawał 100 tysięcy funtów miesięcznie, a dziś jest dłużnikiem wszystkich. Żona dawno uciekła, był dla niej katem. Mówiła, że on nawet nie rozumie, co to miłość. Zna tylko seks, gdy go nie dostaje, wpada w szał. Dzieci nie chcą kontaktów z nim. Dawni menedżerowie i prawnicy zostawili go, gdy skończyła się gotówka. Piłkarze milionerzy z Premiership robią na niego zrzutki, ale specjalnie hojni nie są.
Szemrani pośrednicy obwożą go po Anglii i świecie, tam, gdzie da się jeszcze wytrząsnąć z niego parę funtów, bo ludzie zapłacą, żeby zobaczyć, co Gazza z siebie zrobił. Nieznajomi postawią piwo, każą sobie opowiadać: pamiętasz, jak to było, jak płakałeś w półfinale mundialu 1990, a my z tobą? Jak wyściskałeś Margaret Thatcher, a księżną Dianę cmoknąłeś w rękę? Jak w Szkocji dałeś sędziemu żółtą kartkę? Jak sobie przytroczyłeś gumowe piersi, gdy po mundialu jechaliście odkrytym autobusem z lotniska? Jak oblałeś dziennikarza wodą podczas wywiadu, jak do kamery norweskiej telewizji powiedziałeś dla zgrywy: „Pier... się, Norwegio"? Jak demolowaliście samoloty i hotele? Jak pięknie grałeś? Była recesja, bezrobocie, zamknęli nam huty i kopalnie, funt ledwo zipał, a my mieliśmy ciebie. Gazza, ludzie cię kochali.
Naprawdę go kochali. Gdy zaczynał czarować, w drugiej połowie lat 80., angielskie stadiony były śmierdzącymi moczem bunkrami, kluby były wykluczone z europejskich pucharów, bo ich kibice nieśli śmierć i zniszczenia, nawet się zastanawiano, czy futbolu w Anglii nie zakazać w ogóle. To była, jak mawiał piłkarz, a potem komentator telewizyjny Rodney Marsh, szara gra dla szarych ludzi w szare dni. Koszarowy sznyt, koszarowe zasady, koszarowe picie, pogarda dla wszystkiego co odmienne. A Gazza wlał tam kolor i radość. Grał jak Latynos, ale nie przestawał być Geordiem, jak się nazywa swojaków z Newcastle. Przemysł na północnym wschodzie właśnie padał, ludzie słyszeli, że nic dobrego nie potrafią już Anglii dać, a to oni dali jej Gascoigne'a, sam żywioł i fantazję.
Ten jego płacz na mundialu 1990, gdy dostał w półfinałowym meczu z Niemcami żółtą kartkę i wpadł w histerię, że nie zagra w finale (do którego zresztą Anglia nie dotarła), jest jednym z najważniejszych wspomnień angielskiego kibica. Momentem uważanym za symboliczny zwrot w tamtejszym futbolu, powrót do lepszego świata. Reprezentacja zaszła w tamtych MŚ najdalej od 1966 roku, gdy wygrała turniej u siebie. Gascoigne przyćmił Brazylijczyków i innych artystów. A do tego publicznie pokazał słabość, łzy, wrażliwość. To w angielskich koszarach futbolu było dotąd niewybaczalne.