Ostatnia wojna o Gazzę

Gascoigne jest rozsądny, miły, hojny, ale nudny. Gazza, choć głupi jak but, jest zajmujący – mówił sam o sobie piłkarz. Gascoigne zarabiał, Gazza wszystko przepuszczał. Gascoigne zapisywał się na leczenie, a Gazza je przerywał

Publikacja: 06.04.2013 01:01

Poluje na siebie od dawna i do skutku: smutny klaun Paul Gascoigne, kiedyś radość Anglii, dziś wyrzut sumienia. Wypchnął angielski futbol z rynsztoka, ale sam wyrwać się z niego nie umiał.

To było trzy areszty i kilka odwyków temu. W Afryce trwał piłkarski mundial, w Rothbury obława na uzbrojonego mordercę. Noc, miasteczko zamienione w policyjny kordon i nagle on wysiada z taksówki. „Hej, to ja, Gazza!".

Czterdziestokilkuletnia zjawa z twarzą starca, niewolnik odruchów i nerwic, który obsesyjnie ustawia w domu wszystkie przedmioty, ale nie jest w stanie nic ułożyć w życiu. Sobie nie pomoże, to przynajmniej innych chciał ratować. Przywiózł wędkę, kurczaka, piwo, koszulkę Newcastle United i szlafrok. Kazał się wieźć kilkadziesiąt kilometrów z Newcastle, bo sobie wmówił, że zna mordercę. Zaraz go przekona, żeby się poddał. No, Gazzy nie posłucha? Przecież to na pewno dobry facet, tylko coś w niego wstąpiło. Tu jest dla niego jedzenie, picie, telefon, coś do ubrania. A wędka? No jak to po co? Do rzeki blisko, ja tu przyjeżdżam na ryby. Połowimy razem, pogadamy od serca. Strzeli do mnie? Niech strzela. Panowie, ja niedawno przeżyłem czołowe zderzenie ze ścianą, jechaliśmy 90 mil na godzinę. Nabój mnie nie powali, przepuśćcie mnie.

Benny Hill na żywo

Nie przepuścili, potraktowali jak wariata i mało nie zamknęli, choć Gazza mógłby im dowody na swoją przydatność w akcji wyliczać bez końca. To zderzenie ze ścianą to nic: przeżył też kilka prób samobójczych, pęknięcie wrzodu, maratony whisky, piwa, wina, ginu i kresek kokainy, depresje, oddział zamknięty, detoksy. Jazdy po pijanemu i aresztów za tę jazdę nie liczy, w końcu wszystko robił po pijanemu. Niedawno prawie wyzionął ducha w klinice w Phoenix, gdy organizm przeżył szok po odstawieniu alkoholu. Trzech lekarzy stało nad nim przepowiadając, że to koniec. A on znowu wywinął się śmierci.

Razem z talentem do futbolu dostał końskie zdrowie, ale ani trochę instynktu samozachowawczego. Jest jak dziecko, które ciągle pcha ręce do prądu. I patrzy, co na to dorośli. Na boisku robił wślizgi nonsensownie brutalne i sam się w ten sposób dwa razy połamał. Torturował się alkoholem, papierosami, bulimią. Psycholog, który kolegę Gascoigne'a z reprezentacji, Tony'ego Adamsa, wyciągnął z alkoholu i hazardu, a z Gazzą sobie nie poradził, przepowiedział mu kiedyś: albo wylądujesz w ścieku, albo w pierdlu, albo w ogóle nie doczekasz czterdziestych urodzin. A on doczekał, i to nawet poza więzieniem. Czasem się tylko zastanawia, po co się właściwie tej śmierci wymyka, skoro potem żyć ze sobą nie może.

Od małego nie był w stanie wytrzymać samotności, zagłuszał ją czym się dało. Nawet zasnąć spokojnie nie umiał, bezsenność to był jeden z jego pierwszych upiorów, obok młodzieńczej kleptomanii. Coś go ciągle rozsadzało od środka, nie dawało spokoju. Nie lubił siebie, nawet u szczytu popularności nie dowierzał, że inni mogą lubić. Szczególnie nie znosił Gascoigne'a. Bo z Gazzą to co innego. Uwielbiany przez tabloidy książę błazen, chwilami żenujący, karykaturalny jak postać z kreskówki, Benny Hill na żywo, jakoś bardziej mu trafiał do przekonania. Klan doradców, który Paula zawłaszczył dla swoich zysków, doił przy transferach i kontraktach reklamowych: menedżerowie, marketingowcy, prawnicy, a nawet jeden z londyńskich restauratorów, upewniali go, że tak trzeba, na to czekają telewizje i sponsorzy. Jemu było w to graj. Chcecie idioty? To macie idiotę. Patrzcie i podziwiajcie.

– Gascoigne jest rozsądny, miły, hojny, ale nudny. Gazza, choć głupi jak but, jest zajmujący – mówił kiedyś. Tańczył, jak mu zagrali, bawił w przebieranki w tabloidowych sesjach, odsłaniał wszystko z prywatnego życia. Gascoigne zarabiał, Gazza wszystko przepuszczał. Gascoigne zapisywał się na leczenie, a Gazza je przerywał. – Chciałbym przestać pić, ale tak się boję, że będę nudny – opowiadał niedawno.

Porównują go często do George'a Besta, ostatniego przed nim Brytyjczyka, który grał jak artysta, a potem wszystko przepił, wydał na dziewczyny, zmarł mając 59 lat. Ale Best nie chciał pomocy. Chciał, żeby go zostawić w spokoju. A Gascoigne to czuje w sobie siłę, by się ratować, to słabnie. Krzyczy: tu jestem! Wydurniam się, ale to jest wołanie o pomoc. Cała Anglia się kiedyś na mój temat mądrzyła i o mnie spierała. I tyle lat wam zajęło, żeby mnie zrozumieć? Aż dziw, że to ja uchodziłem za głupka.

Ludzie cię kochali

Był kiedyś najlepiej opłacanym piłkarzem Anglii, dostawał 100 tysięcy funtów miesięcznie, a dziś jest dłużnikiem wszystkich. Żona dawno uciekła, był dla niej katem. Mówiła, że on nawet nie rozumie, co to miłość. Zna tylko seks, gdy go nie dostaje, wpada w szał. Dzieci nie chcą kontaktów z nim. Dawni menedżerowie i prawnicy zostawili go, gdy skończyła się gotówka. Piłkarze milionerzy z Premiership robią na niego zrzutki, ale specjalnie hojni nie są.

Szemrani pośrednicy obwożą go po Anglii i świecie, tam, gdzie da się jeszcze wytrząsnąć z niego parę funtów, bo ludzie zapłacą, żeby zobaczyć, co Gazza z siebie zrobił. Nieznajomi postawią piwo, każą sobie opowiadać: pamiętasz, jak to było, jak płakałeś w półfinale mundialu 1990, a my z tobą? Jak wyściskałeś Margaret Thatcher, a księżną Dianę cmoknąłeś w rękę? Jak w Szkocji dałeś sędziemu żółtą kartkę? Jak sobie przytroczyłeś gumowe piersi, gdy po mundialu jechaliście odkrytym autobusem z lotniska? Jak oblałeś dziennikarza wodą podczas wywiadu, jak do kamery norweskiej telewizji powiedziałeś dla zgrywy: „Pier... się, Norwegio"? Jak demolowaliście samoloty i hotele? Jak pięknie grałeś? Była recesja, bezrobocie, zamknęli nam huty i kopalnie, funt ledwo zipał, a my mieliśmy ciebie. Gazza, ludzie cię kochali.

Naprawdę go kochali. Gdy zaczynał czarować, w drugiej połowie lat 80., angielskie stadiony były śmierdzącymi moczem bunkrami, kluby były wykluczone z europejskich pucharów, bo ich kibice nieśli śmierć i zniszczenia, nawet się zastanawiano, czy futbolu w Anglii nie zakazać w ogóle. To była, jak mawiał piłkarz, a potem komentator telewizyjny Rodney Marsh, szara gra dla szarych ludzi w szare dni. Koszarowy sznyt, koszarowe zasady, koszarowe picie, pogarda dla wszystkiego co odmienne. A Gazza wlał tam kolor i radość. Grał jak Latynos, ale nie przestawał być Geordiem, jak się nazywa swojaków z Newcastle. Przemysł na północnym wschodzie właśnie padał, ludzie słyszeli, że nic dobrego nie potrafią już Anglii dać, a to oni dali jej Gascoigne'a, sam żywioł i fantazję.

Ten jego płacz na mundialu 1990, gdy dostał w półfinałowym meczu z Niemcami żółtą kartkę i wpadł w histerię, że nie zagra w finale (do którego zresztą Anglia nie dotarła), jest jednym z najważniejszych wspomnień angielskiego kibica. Momentem uważanym za symboliczny zwrot w tamtejszym futbolu, powrót do lepszego świata. Reprezentacja zaszła w tamtych MŚ najdalej od 1966 roku, gdy wygrała turniej u siebie. Gascoigne przyćmił Brazylijczyków i innych artystów. A do tego publicznie pokazał słabość, łzy, wrażliwość. To w angielskich koszarach futbolu było dotąd niewybaczalne.

Patrzyło na te łzy 25 milionów Anglików, rekordowa widownia. Podobało im się to, co widzieli, a tabloidy i telewizje wyczuły zmianę wiatru. Ci, którzy wyjechali do Włoch jako banda pijaków i prymitywów, wrócili jako bohaterowie. Gra dziadów oglądana przez dziadów – to cytat ze słynnego tekstu „Timesa" z lat 80. – nagle stała się piękną grą. Getto klasy robotniczej zostało otwarte dla klasy średniej, a potem też i wyższej. Rupert Murdoch przestawił wajchę w swoich gazetach, „Timesie" i „Sun": teraz futbol chwalimy, a nie się nim brzydzimy. Telewizja Sky Murdocha dała pieniądze, za które już dwa lata po mundialu powstała Premier League, dziś najbogatsza piłkarska liga świata. Zaczęły wyrastać nowoczesne stadiony. Intelektualiści przełamali wstręt.

Tabloidy oszalały

Futbol i płaczący geniusz Gazza wkroczyli w angielskie życie z takim hukiem, że każdy czuł się w obowiązku zabrać głos. Nawet „London Review of Books" dał zdjęcie Gascoigne'a na okładkę. Nazwał go„fallicznym monolitem". Mówiąc prościej, szowinistyczną męską świnią. Ale było to podszyte jakąś sympatią. Ian Hamilton, dotąd biograf poetów, napisał swój słynny esej „Gazza Agonistes" o sportowej tragedii antycznej: herosie, który jest niezdolny do uniesienia własnego talentu i skazany na upadek. Nawet wielki Anthony Giddens pochylił się nad Paulem. A tabloidy oszalały. Dwór Gazzy nie nadążał z robieniem ustawek, pisał za piłkarza felietony, którym on dawał nazwisko. Gazza był wszędzie, w swoim żywiole. Przytulał premier Thatcher, mówiąc: „Jest milusia, jak ja" i zagadywał ją o wędkowanie. Aż go Pałac Buckingham musiał uprzedzić przed spotkaniem z księżną Dianą, żeby tym razem trzymał łapy przy sobie. Zapalał bożonarodzeniową dekorację na Regent Street, nagrał singiel, zamienił wieloletnią narzeczoną na nowszy model, zalał sklepy pamiątkami z logo Gazza. Wygrywał plebiscyty nie tylko na osobowość roku, ale też najlepiej ubranego mężczyznę.

Zbyt wiele tego było naraz, jak na głowę rozchwianego psychicznie naturszczyka. Chłopaka z czynszówki w Gateshead pod Newcastle, który już jako 15-latek wziął na siebie utrzymanie rodzeństwa i rodziców, bo ojciec budowlaniec po wylewie nie mógł pracować, a z pensji matki w hucie szkła na niewiele wystarczało. Na pierwszą terapię poszedł już jako 10-latek, załamały go ataki epilepsji, które dopadły ojca, potem śmierć kolegi w wypadku, którego był świadkiem. Ale senior Gascoigne uznał, że terapie to głupota, więc Paul musiał sobie radzić sam. A raczej – nie radzić. Szkoła też już nie potrafiła nad nim zapanować. Talent do kopania piłki był ostatnią nadzieją, ale np. Ipswich trenera Bobby'ego Robsona nastoletniego Gascoigne'a odrzuciło, tak był kłopotliwy.

Spotkali się z Robsonem po latach, w kadrze. To z nim Gascoigne podbił mundial 1990. Robson traktował Gazzę jak dopust Boży, zgrzytał zębami, ale go wystawiał.  Kolejni trenerzy kadry mieli z nim jeszcze większe problemy. Gazza po roku wielkiej popularności pękł psychicznie, wpadł w korkociąg, pił i rozpijał innych, bił się po nocnych klubach, uszkadzał się na boisku. Trener Graham Taylor bał się, jak mówił, sadzać kota wśród gołębi, ale co było robić, wygrywał tylko z Gazzą. Przed mistrzostwami Europy 1996 w Anglii, gdy trenerem był już Terry Venables, który Paula znał z Tottenhamu i pozwalał mu na wszystko, drużyna na zgrupowaniu w Singapurze spiła się i dała sobie zrobić zdjęcia, jak z wodzirejem Gazzą bawi się w „fotel dentystyczny": jeden piłkarz leży, pozostali leją mu z góry w otwarte usta strumienie alkoholu. Anglia dotarła do półfinału, ostatni raz Gazza był wielki. Gdy dwa lata później, już po rozpadzie jego małżeństwa, i małżeństwa rodziców, trener Glenn Hoddle mówił mu, że jednak nie zabierze go na mundial 1998 we Francji, nie tylko dlatego, że Paul nie trzeźwieje, skacowany Gascoigne rzucił się na niego, zdemolował pokój, ale nic już nie wskórał.

Barbarzyńca z Wysp

Nadchodził w Anglii czas nowego pokolenia. Davidów Beckhamów, Michaelów Owenów. Piłkarzy z żurnali i marketingowych matryc, coraz bogatszych, coraz bardziej profesjonalnych, coraz odleglejszych od kibiców. Gascoigne był jednym z ostatnich wielkich piłkarzy, którzy nie tylko byli blisko kibiców, ale można było ich z kibicami pomylić. On był jednym z nich. Wziętym z ulicy brzydalem, który został idolem, ale wszędzie ciągnął za sobą kumpli z dawnych lat. Z Jimmy'm Gardnerem, grubasem zwanym Fivebellies, czyli pięć brzuchów, byli nierozłączni, nieważne czy w Newcastle, Londynie, czy Rzymie. Razem pili, żarli kebaby, demolowali lokale, rozbijali się samochodami. Kibice wiedzieli, że Gazza pije, bije, nawet że potrącił pieszego i uciekł. Ale wszystko mu wybaczali, bo się od nich nie odwrócił, gdy został bogaczem. Nawet wtedy, gdy odszedł do Tottenhamu za rekordowe wówczas 2 mln funtów i przyjechał na mecz do Newcastle, zemścili się na nim na swój sposób: obrzucili go batonami Mars, którymi się obsesyjnie obżerał. Taki sam deszcz batonów spadł niedługo później w Rzymie, gdy po kolejnym rekordowym transferze (5,5 mln funtów – nikt wcześniej tyle nie zapłacił za angielskiego piłkarza) Gazza został w 1992 roku piłkarzem Lazio. Kibice Romy w derbach Rzymu obierali sobie Gazzę za główny cel kpin. Raz obrzucili marsami, raz wystawili na trybunie wielki wózek inwalidzki, szydząc z ciągłych problemów Gascoigne'a z kontuzjami. Ale tak szczerze nienawidzić go nie potrafili. Nie dało się. Zwłaszcza gdy Gazza zebrał kilka tych rozrzuconych batonów, rozpakował i zjadł na boisku z szelmowską miną.

Przeszedł do historii Lazio jako jeden z najgorszych transferów. Dłużej się leczył niż grał, włoskie dzienniki biadały na pierwszych stronach nad barbarzyńcą z Wysp, który beka i puszcza bąki do kamery, prezesowi swojego klubu mówi przy wszystkich, że jego córka ma niezłe cycki, brutalnie fauluje, pyta po przylocie: „No dobra, to jest Rzym, a Lazio gdzie?". Słynny Paolo Rossi mówił, gdy Gascoigne odjeżdżał z Włoch, że zostaną po nim tylko puste butelki piwa i siniaki. Czasami nie potrafił dokończyć treningu, bo wpadał w nagłe histerie. A jednak kibice Lazio go uwielbiali. Ściągał tłumy na trybuny. Alkohol wysysał z niego siły, ale instynkt i talent jeszcze pozwalały mu się obronić. Ludzie przychodzili popatrzeć na geniusza i jego brzuch, na grę na monstrualnych kacach, na to jak mimo wszystko kochał futbol. A gdy w 1995 odchodził do Szkocji, Glasgow Rangers znów zapłaciło za niego rekordową jak na ten klub sumę, 4,3 mln funtów.

Mędrzec idiota

W Glasgow Gazza ostatni raz czuł się chciany, resztę kariery spędził w pijackim widzie, przepędzany z miejsca na miejsce. W Middlesbrough, Evertonie, Burnley, w drugiej lidze chińskiej, w czwartoligowym Boston United. Wszędzie kompromitował się pijaństwami, ale dalej nie docierało do niego, że zabawa skończona. Jego współbiesiadnicy szli na odwyki, z sukcesami, jak wspomniany Tony Adams, czy Paul Merson. Nawet Jimmy Fivebellies schudł. A Gazza, ćma barowa, leci do ognia.

Nie jest tak głupi, za jakiego uchodzi. Słynna feministka Germaine Greer napisała po Euro 1996 przewrotny hymn pochwalny na jego cześć. Nazwała go „idiot savant" – mędrcem idiotą. Bo choć był błaznem w wymiętych spodenkach, to jakoś intuicyjnie znalazł klucz do zrozumienia Anglii, zawstydzając niejednego polityka. Greer, obojętna na futbol, ostatnia, od której mógł oczekiwać pochwał, dostrzegła w nim jakąś dobroć. Choćby to, że zawsze zespół stawiał ponad siebie. Widziała w nim to kłębowisko sprzeczności: z jednej strony arcyangielski chłopak, jak z czytanek dla dzieci, z drugiej – obleśny flejtuch bijący żonę. Mędrzec idiota, sprawca ofiara, alkoholik filantrop. Obsesjonat jak z „Dnia świra", który nie mógł wyjść z domu, bo ciągle sprawdzał, czy światło zgaszone, a gaz wyłączony.

Może się urodził w złą porę. Dziś futbol nie pozwala swoim złym chłopcom tak łatwo upaść, nie wyciska z nich soków tak szybko, lepiej ich kontroluje. A może i to by nie pomogło, może to jednak jest tragedia antyczna. I Gazza, dziś odtruty i setny raz obiecujący, że do picia nie wróci, w końcu zapoluje na siebie skutecznie. A Anglia, która płakała z nim i nad nim, będzie płakać po nim. Tak czy owak, tabloidy są gotowe.

Poluje na siebie od dawna i do skutku: smutny klaun Paul Gascoigne, kiedyś radość Anglii, dziś wyrzut sumienia. Wypchnął angielski futbol z rynsztoka, ale sam wyrwać się z niego nie umiał.

To było trzy areszty i kilka odwyków temu. W Afryce trwał piłkarski mundial, w Rothbury obława na uzbrojonego mordercę. Noc, miasteczko zamienione w policyjny kordon i nagle on wysiada z taksówki. „Hej, to ja, Gazza!".

Czterdziestokilkuletnia zjawa z twarzą starca, niewolnik odruchów i nerwic, który obsesyjnie ustawia w domu wszystkie przedmioty, ale nie jest w stanie nic ułożyć w życiu. Sobie nie pomoże, to przynajmniej innych chciał ratować. Przywiózł wędkę, kurczaka, piwo, koszulkę Newcastle United i szlafrok. Kazał się wieźć kilkadziesiąt kilometrów z Newcastle, bo sobie wmówił, że zna mordercę. Zaraz go przekona, żeby się poddał. No, Gazzy nie posłucha? Przecież to na pewno dobry facet, tylko coś w niego wstąpiło. Tu jest dla niego jedzenie, picie, telefon, coś do ubrania. A wędka? No jak to po co? Do rzeki blisko, ja tu przyjeżdżam na ryby. Połowimy razem, pogadamy od serca. Strzeli do mnie? Niech strzela. Panowie, ja niedawno przeżyłem czołowe zderzenie ze ścianą, jechaliśmy 90 mil na godzinę. Nabój mnie nie powali, przepuśćcie mnie.

Benny Hill na żywo

Nie przepuścili, potraktowali jak wariata i mało nie zamknęli, choć Gazza mógłby im dowody na swoją przydatność w akcji wyliczać bez końca. To zderzenie ze ścianą to nic: przeżył też kilka prób samobójczych, pęknięcie wrzodu, maratony whisky, piwa, wina, ginu i kresek kokainy, depresje, oddział zamknięty, detoksy. Jazdy po pijanemu i aresztów za tę jazdę nie liczy, w końcu wszystko robił po pijanemu. Niedawno prawie wyzionął ducha w klinice w Phoenix, gdy organizm przeżył szok po odstawieniu alkoholu. Trzech lekarzy stało nad nim przepowiadając, że to koniec. A on znowu wywinął się śmierci.

Razem z talentem do futbolu dostał końskie zdrowie, ale ani trochę instynktu samozachowawczego. Jest jak dziecko, które ciągle pcha ręce do prądu. I patrzy, co na to dorośli. Na boisku robił wślizgi nonsensownie brutalne i sam się w ten sposób dwa razy połamał. Torturował się alkoholem, papierosami, bulimią. Psycholog, który kolegę Gascoigne'a z reprezentacji, Tony'ego Adamsa, wyciągnął z alkoholu i hazardu, a z Gazzą sobie nie poradził, przepowiedział mu kiedyś: albo wylądujesz w ścieku, albo w pierdlu, albo w ogóle nie doczekasz czterdziestych urodzin. A on doczekał, i to nawet poza więzieniem. Czasem się tylko zastanawia, po co się właściwie tej śmierci wymyka, skoro potem żyć ze sobą nie może.

Od małego nie był w stanie wytrzymać samotności, zagłuszał ją czym się dało. Nawet zasnąć spokojnie nie umiał, bezsenność to był jeden z jego pierwszych upiorów, obok młodzieńczej kleptomanii. Coś go ciągle rozsadzało od środka, nie dawało spokoju. Nie lubił siebie, nawet u szczytu popularności nie dowierzał, że inni mogą lubić. Szczególnie nie znosił Gascoigne'a. Bo z Gazzą to co innego. Uwielbiany przez tabloidy książę błazen, chwilami żenujący, karykaturalny jak postać z kreskówki, Benny Hill na żywo, jakoś bardziej mu trafiał do przekonania. Klan doradców, który Paula zawłaszczył dla swoich zysków, doił przy transferach i kontraktach reklamowych: menedżerowie, marketingowcy, prawnicy, a nawet jeden z londyńskich restauratorów, upewniali go, że tak trzeba, na to czekają telewizje i sponsorzy. Jemu było w to graj. Chcecie idioty? To macie idiotę. Patrzcie i podziwiajcie.

– Gascoigne jest rozsądny, miły, hojny, ale nudny. Gazza, choć głupi jak but, jest zajmujący – mówił kiedyś. Tańczył, jak mu zagrali, bawił w przebieranki w tabloidowych sesjach, odsłaniał wszystko z prywatnego życia. Gascoigne zarabiał, Gazza wszystko przepuszczał. Gascoigne zapisywał się na leczenie, a Gazza je przerywał. – Chciałbym przestać pić, ale tak się boję, że będę nudny – opowiadał niedawno.

Porównują go często do George'a Besta, ostatniego przed nim Brytyjczyka, który grał jak artysta, a potem wszystko przepił, wydał na dziewczyny, zmarł mając 59 lat. Ale Best nie chciał pomocy. Chciał, żeby go zostawić w spokoju. A Gascoigne to czuje w sobie siłę, by się ratować, to słabnie. Krzyczy: tu jestem! Wydurniam się, ale to jest wołanie o pomoc. Cała Anglia się kiedyś na mój temat mądrzyła i o mnie spierała. I tyle lat wam zajęło, żeby mnie zrozumieć? Aż dziw, że to ja uchodziłem za głupka.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą