Zabrze, ojczyzna polskości

Każdy powinien mieć (choć nie każdemu jest to dane) własną ojczyznę duchową.

Publikacja: 17.05.2013 20:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Archiwum

Nie mam na myśli jakichś wymyślnych konstrukcji. Chodzi o coś dużo prostszego, o możliwie konkretne miejsce na mapie i konkretnych ludzi, z którymi wiąże się początek indywidualnej wrażliwości, gdzie uczyło się fundamentalnych znaczeń, słów i ich sensu, które kształtowały późniejsze wybory. Bardzo często w pędzącym do globalizacji świecie zapomina się o tym, że ludzie nie są tacy, jakimi się urodzili, lecz tacy, jakimi ich ukształtował świat pojęć pierwotnych.

To niebywałe, ile pracy trzeba włożyć, by oderwać się od tych pierwocin tożsamości, i jak niewiele potrzeba, by pozostać w ich kręgu. Uciekamy od duchowej ojczyzny albo kurczowo się jej trzymamy, gdy atakuje nas zewnętrzny świat. Bronimy się przed inwazją bądź sami jej dokonujemy; to ciągła wojna, ciągły ruch w różnych kierunkach, przez całe życie. A jego początek jest w tej ojczyźnie duchowej, która – choćbyśmy nawet z czasem zaczęli jej nienawidzić – jest jak czytelne znamię, linie papilarne: niezacieralna.

Moja ojczyzna duchowa to Zabrze, a bardziej konkretnie – pewien dom przy ulicy 3 Maja. Jeszcze dokładniej, ogród mojego dziadka Ludwika, w którym spędzał tyle czasu i gdzie mówił do mnie, albo sam do siebie, sądząc, że dzieciak puści to mimo uszu, rzeczy, które zapamiętałem na całe życie. Druga połowa lat 60., Śląsk – po wielkiej traumie; cały pokiereszowany, z tysiącem linii podziałów, częściowo na walizkach, na drodze do nielubianego, ale zamożnego Reichu. Pośrodku Śląska Zabrze; może najbardziej śląskie ze śląskich miast, jeszcze niedawno budowane przez Niemców jako Hindenburg. W Zabrzu, w przeciwieństwie do inteligenckich Gliwic, gdzie wylądowało wielu Zabużan, była zdecydowana przewaga rodowitych Ślązaków mówiących gwarą, często po niemiecku, zakorzenionych, trzymających się zasad i obyczajów.

Moi dziadkowie byli przesiedleńcami. Mieszkali w jednej z niewielu polskich enklaw. W miejscu, które znałem, tuż przy parku Świerczewskiego, było kilka takich domów. Ludzie mówili tu inaczej niż śląscy sąsiedzi, dzieci trzymały się osobno. Ale przecież granicą było tylko podwórko, więc mimo różnic w mowie całe to niedorosłe towarzystwo porywały wspólne zabawy, pasje i przygody. Po przeciwnej stronie ulicy były hałdy, na które wybierało się jak na księżyc. Po co? Do dziś nie wiem. Z hałd spływały czarne wilgotne strumyki, by połączyć się w jedną rzeczułkę o nazwie Czarnawka, która płynęła obok. W istocie była czarna jak smoła i pozbawiona pewnie wszelkich form życia biologicznego. Trudno było zanurzyć w niej nogę, a jeśli ktoś się na to zdecydował, noga była, jeśli nie do wymiany, to przynajmniej do porządnego umycia.  W parku Świerczewskiego przesiadywało się na kamiennym postumencie pod pomnikiem generała albo na jednym z dwóch żeliwnych lwów broniących wstępu do tej enklawy zieleni (już jako dorosły dowiedziałem się, że lwy pochodzą z ogrodu nieistniejącego pałacu Donnensmarcków w Świerklańcu). Dla mojej rodziny były czymś szalenie ważnym; każde z dzieci musiało mieć obowiązkowe zdjęcie na lwie.

Park, choć przepiękny i tajemniczy, nie był jednak tak ważny jak ogród mojego dziadka. To było jego miejsce: wypieszczone, zadbane, ukochane. Dziadek spędzał w nim wiele czasu, pieląc grządki, bieląc krawężniki, nawożąc, grabiąc, chuchając na wątłe goździki i pilnując dojrzewających w słońcu słodkich gruszek. Jego wpływ musiał być przemożny, bo gruszki w istocie rozpływały się w ustach. Lubiłem przesiadywać z nim w te ciepłe dni. Dziadek krzątał się przy warzywach, a ja grzebałem w piasku pośrodku wybudowanej przez niego piaskownicy bądź kręciłem się koło jego nóg. Nie wiem, ile miałem lat, gdy zaczął opowiadać, ale słyszę tę historię do dziś. Chłopski syn z początku stulecia, osierocony przez zmarłego na hiszpankę ojca. Ukochane dziecko swojej matki, które w jej snach miało zostać duchownym. Drugi chłopiec z wioski wysłany do szkół (pierwszym był jego kuzyn, późniejszy ksiądz prałat Jan Piwowarczyk). Absolwent liceum Nowodworskiego i student prawa. Sanacyjny urzędnik i utalentowany pracownik systemów penitencjarnych w II RP. Poszukiwany przez Niemców członek zbrojnego podziemia w czasie wojny. W Polsce odnaleziony przez UB i co prawda nie aresztowany, ale skazany na milczenie – właśnie we mnie znalazł słuchacza.

Opowiadał mi swoim cichym, niskim głosem o dawnej Polsce, o wioskach, o przedwojennym Krakowie, o wojsku Niepodległej, o Piłsudskim. A ja chłonąłem tę wiedzę, bo ów świat był tak barwny, tak owiany legendą, że wydawał mi się ciekawszy niż książki o wszystkich odkrywcach, Indianach i polarnikach razem wziętych. Pamiętam jego słowa, gdy siedział pewnego dnia na krześle koło mojej piaskownicy: komuniści zepsuli Polskę. Zrobili wiele złego. Ale kiedyś przeminą. Ja już tego nie doczekam, ale ty na pewno. Będziecie mieli naprawdę dużo pracy... Nie wiedziałem specjalnie, kim są komuniści, ale ze słów dziadka wynikało, że nie powinienem ich lubić. Nie wiedziałem też, o jaką pracę chodzi. Może o budowanie domów? Może o co innego? Byłem pewny, że podołam. Leniwe słońce przebijało się przez warstwy kopalnianych dymów i pyłów. Za rogiem był dom, w którym babcia przygotowywała obiad. Sąsiedzi siedzieli na schodach swoich domów. Dzieci pokrzykiwały, grając w piłkę. A ja wracałem do słów dziadka i uczyłem się rozumieć mój świat.

Każdy ma swoją duchową ojczyznę. Moja już nie istnieje, ale jej gęste ślady są tam na Śląsku. W Zabrzu. W domu przy ulicy 3 Maja i ogrodzie, w którym usłyszałem po raz pierwszy o Polsce.

Nie mam na myśli jakichś wymyślnych konstrukcji. Chodzi o coś dużo prostszego, o możliwie konkretne miejsce na mapie i konkretnych ludzi, z którymi wiąże się początek indywidualnej wrażliwości, gdzie uczyło się fundamentalnych znaczeń, słów i ich sensu, które kształtowały późniejsze wybory. Bardzo często w pędzącym do globalizacji świecie zapomina się o tym, że ludzie nie są tacy, jakimi się urodzili, lecz tacy, jakimi ich ukształtował świat pojęć pierwotnych.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Ku globalnej Korei
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Kataryna: Minister panuje, ale nie rządzi
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Niech żyje sigma!
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Tym bardziej żal…
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Syria. Przyjdzie po nocy dzień