Nie mam na myśli jakichś wymyślnych konstrukcji. Chodzi o coś dużo prostszego, o możliwie konkretne miejsce na mapie i konkretnych ludzi, z którymi wiąże się początek indywidualnej wrażliwości, gdzie uczyło się fundamentalnych znaczeń, słów i ich sensu, które kształtowały późniejsze wybory. Bardzo często w pędzącym do globalizacji świecie zapomina się o tym, że ludzie nie są tacy, jakimi się urodzili, lecz tacy, jakimi ich ukształtował świat pojęć pierwotnych.
To niebywałe, ile pracy trzeba włożyć, by oderwać się od tych pierwocin tożsamości, i jak niewiele potrzeba, by pozostać w ich kręgu. Uciekamy od duchowej ojczyzny albo kurczowo się jej trzymamy, gdy atakuje nas zewnętrzny świat. Bronimy się przed inwazją bądź sami jej dokonujemy; to ciągła wojna, ciągły ruch w różnych kierunkach, przez całe życie. A jego początek jest w tej ojczyźnie duchowej, która – choćbyśmy nawet z czasem zaczęli jej nienawidzić – jest jak czytelne znamię, linie papilarne: niezacieralna.
Moja ojczyzna duchowa to Zabrze, a bardziej konkretnie – pewien dom przy ulicy 3 Maja. Jeszcze dokładniej, ogród mojego dziadka Ludwika, w którym spędzał tyle czasu i gdzie mówił do mnie, albo sam do siebie, sądząc, że dzieciak puści to mimo uszu, rzeczy, które zapamiętałem na całe życie. Druga połowa lat 60., Śląsk – po wielkiej traumie; cały pokiereszowany, z tysiącem linii podziałów, częściowo na walizkach, na drodze do nielubianego, ale zamożnego Reichu. Pośrodku Śląska Zabrze; może najbardziej śląskie ze śląskich miast, jeszcze niedawno budowane przez Niemców jako Hindenburg. W Zabrzu, w przeciwieństwie do inteligenckich Gliwic, gdzie wylądowało wielu Zabużan, była zdecydowana przewaga rodowitych Ślązaków mówiących gwarą, często po niemiecku, zakorzenionych, trzymających się zasad i obyczajów.
Moi dziadkowie byli przesiedleńcami. Mieszkali w jednej z niewielu polskich enklaw. W miejscu, które znałem, tuż przy parku Świerczewskiego, było kilka takich domów. Ludzie mówili tu inaczej niż śląscy sąsiedzi, dzieci trzymały się osobno. Ale przecież granicą było tylko podwórko, więc mimo różnic w mowie całe to niedorosłe towarzystwo porywały wspólne zabawy, pasje i przygody. Po przeciwnej stronie ulicy były hałdy, na które wybierało się jak na księżyc. Po co? Do dziś nie wiem. Z hałd spływały czarne wilgotne strumyki, by połączyć się w jedną rzeczułkę o nazwie Czarnawka, która płynęła obok. W istocie była czarna jak smoła i pozbawiona pewnie wszelkich form życia biologicznego. Trudno było zanurzyć w niej nogę, a jeśli ktoś się na to zdecydował, noga była, jeśli nie do wymiany, to przynajmniej do porządnego umycia. W parku Świerczewskiego przesiadywało się na kamiennym postumencie pod pomnikiem generała albo na jednym z dwóch żeliwnych lwów broniących wstępu do tej enklawy zieleni (już jako dorosły dowiedziałem się, że lwy pochodzą z ogrodu nieistniejącego pałacu Donnensmarcków w Świerklańcu). Dla mojej rodziny były czymś szalenie ważnym; każde z dzieci musiało mieć obowiązkowe zdjęcie na lwie.
Park, choć przepiękny i tajemniczy, nie był jednak tak ważny jak ogród mojego dziadka. To było jego miejsce: wypieszczone, zadbane, ukochane. Dziadek spędzał w nim wiele czasu, pieląc grządki, bieląc krawężniki, nawożąc, grabiąc, chuchając na wątłe goździki i pilnując dojrzewających w słońcu słodkich gruszek. Jego wpływ musiał być przemożny, bo gruszki w istocie rozpływały się w ustach. Lubiłem przesiadywać z nim w te ciepłe dni. Dziadek krzątał się przy warzywach, a ja grzebałem w piasku pośrodku wybudowanej przez niego piaskownicy bądź kręciłem się koło jego nóg. Nie wiem, ile miałem lat, gdy zaczął opowiadać, ale słyszę tę historię do dziś. Chłopski syn z początku stulecia, osierocony przez zmarłego na hiszpankę ojca. Ukochane dziecko swojej matki, które w jej snach miało zostać duchownym. Drugi chłopiec z wioski wysłany do szkół (pierwszym był jego kuzyn, późniejszy ksiądz prałat Jan Piwowarczyk). Absolwent liceum Nowodworskiego i student prawa. Sanacyjny urzędnik i utalentowany pracownik systemów penitencjarnych w II RP. Poszukiwany przez Niemców członek zbrojnego podziemia w czasie wojny. W Polsce odnaleziony przez UB i co prawda nie aresztowany, ale skazany na milczenie – właśnie we mnie znalazł słuchacza.