Obrona języka przed bełkotem

Jeśli uda się zmienić znaczenie słów, którymi się posługujemy, to równocześnie niemal na pewno uda się zmienić to, co i jak myślimy.

Publikacja: 18.05.2013 01:01

Obrona języka przed bełkotem

Foto: Plus Minus, Andrzej Iwańczuk And Andrzej Iwańczuk

Wyobraźmy sobie sytuację, że przychodzimy do sklepu warzywnego i tam prosimy o banana, a sympatyczny sprzedawca podaje nam jabłko. A gdy protestujemy, sugerując, że niezupełnie o taki owoc nam chodziło, sprzedawca zaczyna cierpliwie wyjaśniać, że nie wolno nam narzucać fundamentalistycznego postrzegania natury owoców, że w istocie to żenujące, by tak ograniczać jego wolność określania tożsamości owoców, a do tego dowodzi, że jesteśmy zwolennikami jakiegoś językowego szowinizmu, który odmawia innym dowolnego określania rzeczywistości...

I choć w pobliskim warzywniaku zapewne nas to nie spotka, to niestety z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia na co dzień w debacie publicznej. Pod słowa o ściśle określonym znaczeniu podkłada się nowe rozumienia, a każdego, kto przeciwko temu protestuje, określa się fundamentalistą, człowiekiem nierozumiejącym nowych wyzwań, a w najlepszym razie smutasem, który chce ograniczyć wolność innych.

Czy jedzenie czekolady, nawet jeśli jest ona uformowana w kształt orła, można nazwać patriotyzmem?

Z dokładnie takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w trakcie ostatniej debaty nad patriotyzmem, którą wywołała akcja piarowska producentów czekolady dla niepoznaki określona mianem „Orzeł może". Zwolennicy nazywania patriotyzmem objadania się białą (żeby choć jeszcze mleczną albo deserową) czekoladą przekonywali długo i namiętnie, że każdy, kto nie dostrzega patriotycznego wymiaru tej akcji, dowodzi w istocie jedynie własnego ponuractwa, bycia „nadętym smutasem" (copyright by Jarosław Kurski) albo ulegania mesjanizmowi.

Nowy patriotyzm ma być zaś „radosnym piknikiem" i zamykaniem „narodowego mesjanizmu i męczeństwa (...) na klucz w starej rekwizytorni". Polacy mają pokazywać radosne oblicze, cieszyć się z sukcesów i wyjątkowego „historycznego farta", jakim rzekomo mamy się cieszyć w ostatnich 25 latach. I choć można się zgodzić z tym, że warto manifestować radość i zadowolenie, to nie widać jakoś szczególnie powodów, by uczucia, o jakich mówią autorzy akcji, określać mianem patriotyzmu.

Trudno bowiem zgodzić się z profesorem Tomaszem Nałęczem, że jedzenie czekolady, nawet jeśli jest ona uformowana w kształt orła, jest już patriotyzmem. Nie wydaje się nim być także śmianie się z własnego godła, a taką właśnie wizję „nowoczesnego patriotyzmu" zaproponował młodym Polakom doradca prezydenta RP. – Moim zdaniem dziecko śmiejące się z orła z czekolady jest symbolem niepodległości. I chciałbym, aby dzieciaki, które przyjdą pod Pałac Prezydencki, mogły tego orła schrupać, bo wtedy poznałyby słodki smak wolności. Jesteśmy ukształtowani przez pokolenia w tradycyjnym modelu patriotyzmu. Przez wiele pokoleń to był taki patriotyzm walki i szacunku dla tej walki. I niektórzy wciąż uważają, że to obowiązujący model patriotyzmu. Ale powinniśmy być bardziej tolerancyjni dla tych, którzy chcą świętować w inny sposób – oznajmił Nałęcz.

Tolerancja ta jest tak szeroka, że obejmuje nawet reprezentantkę patriotyzmu absolutnie bezobjawowego, jaką jest Maria Peszek, która weszła w skład Komitetu Honorowego akcji „Orzeł może".

Jej wizję patriotyzmu, dla której także mamy być tolerancyjni, streścić można w kilku zaledwie zdaniach. „Gdyby moja ojczyzna popadła w jakieś tarapaty, myślę tu o sytuacji zbrojnej, to ja natychmiast zostaję dezerterem. Nie zostaję sanitariuszką, nie schodzę do kanału, Pierwsza rzecz, jaką robię, to spier... po prostu" – mówiła Maria Peszek. „Życie jest ważniejsze niż jakakolwiek idea, dlatego nie oddałabym ani jednej kropli krwi za ojczyznę" – uzupełniała w innym wywiadzie. I aż trudno nie zadać pytania wielkim obrońcom nowego patriotyzmu, czy tego rodzaju poglądy też uważają oni za patriotyczne?

Jeśli tak, to warto im przypomnieć, że nigdy i nigdzie patriotyzmem nie określano „spier... przed niebezpieczeństwem" (to bowiem już Grecy nazywali tchórzostwem), sympatii dla czekolady (tę określamy mianem łakomstwa), skłonności do śmiechu (taką cechę określamy „poczuciem humoru") ani nawet powiewania różowymi balonikami.

Patriotyzm wedle wszystkich znanych definicji, i to od czasów starożytnych, oznacza miłość do ojczyzny i związaną z nią gotowość do poświęcenia za nią własnego życia. Spieszę przy tym zapewnić zwolenników „nowoczesnego patriotyzmu", że nie jest to pisowski wymysł, ale najgłębsze przekonanie zdecydowanej większości filozofów.

Także jak najbardziej współczesnych. „Wierności wspólnocie wymaga ode mnie moralność – nawet jeśli wspólnota żąda ode mnie śmierci w celu podtrzymania jej życia" – przekonuje, jak najbardziej współczesny i niebędący członkiem Prawa i Sprawiedliwości ani reprezentantem polskiego mesjanizmu Alasdair Mac-Intyre, filozof komunitarianin.

Upieranie się zaś przy takiej definicji nie jest – jak to sugerowała Katarzyna Kolenda-Zaleska – „butą" odmawiania innym „miana patriotów" ani tym bardziej „szczuciem", ale zwyczajną obroną języka i debaty przed bełkotem, który uniemożliwia rozmowę. Jeśli mamy rozmawiać o patriotyzmie, to musimy wiedzieć, co on oznacza i jak go definiujemy, a nie przekonywać, że patriotyzmem jest każda postawa wobec ojczyzny i każdy sposób definiowania go.

Czy złamanie ślubów zakonnych możemy uznać za wyraz dojrzałości?

Doskonale pokazał to C.S. Lewis na przykładzie terminu „dżentelmen". Pierwotnie ten pierwszy oznaczał człowieka szlacheckiego pochodzenia, ale po jakimś czasie, w imię niedyskryminacji osób pochodzenia nieszlacheckiego, zaczęto go stosować w szerszym znaczeniu. „No, ale czyż o tym, że ktoś jest dżentelmenem, nie powinno decydować jego postępowanie, a nie herb czy posiadłość ziemska? Przecież prawdziwy dżentelmen to raczej ktoś, kto zachowuje się, jak na dżentelmena przystało" – cytuje argumenty zwolenników poszerzania znaczenia terminu dżentelmen Lewis. I konkluduje, że w efekcie słowo to straciło jakiekolwiek znaczenie, bo przestało wskazywać na coś konkretnego.

„Kiedy słowo przestaje pełnić funkcję opisową, a staje się jedynie pochwałą, przestaje nam ono mówić cokolwiek o własnym przedmiocie – mówi co najwyżej o nastawieniu mówiącego  do tego przedmiotu. »Dobry« obiad to nic więcej niż obiad, które odpowiada mówiącemu. Słowo »dżentelmen«, odkąd zostało uduchowione i tym samym wyszło poza ramy dawnego, pospolitego sensu, oznacza niewiele więcej niż człowieka, który odpowiada mówiącemu. Dlatego słowo »dżentelmen« stało się obecnie bezużyteczne. Już przedtem mieliśmy bowiem do dyspozycji wiele innych pozytywnych słów, więc nie było nam ono potrzebne do wyrażenia pochwały – z drugiej strony, jeśli ktoś chciałby go dziś użyć w dawnym znaczeniu (na przykład w opracowaniu historycznym), nie może się obejść bez wyjaśnień. Dla jego celów słowo to uległo deformacji" – uzupełnia angielski literaturoznawca i apologeta chrześcijański.

I podobny proces próbuje się (być może w dobrych intencjach) przeprowadzić w Polsce na terminie „patriotyzm". W imię niewykluczania, odmowy wartościowania próbuje się je stosować na określenie każdej relacji wobec kraju pochodzenia przodków. Patriotyzmem jest więc zarówno gotowość do oddania za niego życia, jak i odmowa tegoż. Jest nim duma z własnego pochodzenia, jak i nieustannie powracające poczucie wstydu i zażenowania płynące z własnego pochodzenia. W efekcie termin „patriotyzm" przestaje znaczyć cokolwiek, i w istocie może zostać wyrzucony z sensownego słownika.

Tak jak wcześniej zrobiono to z podobnie stosowanym terminem, „chrześcijanin", który oznaczał w języku lewicy laickiej nie tyle wyznawcę wiary w to, że Jezus Chrystus był Bogiem i człowiekiem, umarł i zmartwychwstał, ile każdego, kto z grubsza odpowiadał ideałowi człowieka, który prezentowali laiccy inteligenci. W ten sposób chrześcijaninem stał się Jacek Kuroń czy Adam Michnik, choć obaj nie spełniali jakichkolwiek doktrynalnych wymogów bycia chrześcijaninem. Po jakimś czasie, jako że słowo to przestało być użyteczne, to i wyszło, jako nic nieznaczące, z użytku. I podobnie może być z pogłębionym i otwartym rozumieniem patriotyzmu.

Poszerzanie czy pogłębianie znaczeń słów nie jest jednak jedyną metodą stosowaną w debacie publicznej do rozmywania czy zmieniania znaczeń słów (a co za tym idzie, do zmieniania treści tego, o czym myślimy). Nie mniej skuteczne dla budowania postmodernistycznego bełkotu jest zastępowanie znaczeń wyrażeń słów, które wywołują pozytywne emocje, nowymi znaczeniami. Tak dzieje się nie tylko z patriotyzmem, ale i z innymi terminami, na przykład z miłością. Odpowiedzialnością i dojrzałością, by przypomnieć słynne wystąpienie dominikanina występującego z zakonu, jest bowiem obecnie złamanie obietnic, a dowodem na wierność sobie jest rozstanie się z kobietą, której ślubowało się miłość i wierność.

Czy miłość do Polski promować powinna artystka, która deklaruje, że nigdy nie oddałaby życia za ojczyznę?

I powoli przestajemy już dostrzegać absurdalność takich wypowiedzi, bowiem stopniowa podmiana znaczeń słów sprawiła, że miłość nie oznacza już decyzji o wzięciu odpowiedzialności za drugą osobę na całe życie (wraz ze związanymi z tym obowiązkami i ofiarami, jakie trzeba ponieść), ale krótkotrwałą emocję, którą w najlepszym razie można określić zakochaniem, a w najgorszym pożądaniem seksualnym. Odpowiedzialność też nie oznacza już wierności powziętym postanowieniom, ale... wierność sobie i swoim pragnieniom, bez liczenia się z dobrem innych.

Ukradzenie terminów „miłość" i „odpowiedzialność" prowadzi zaś – i to nieuchronnie – do redefiniowania znaczeń innych słów. Tak się dzieje obecnie z terminem „małżeństwo", które oznaczać ma już nie tyle związek dwojga osób różnej płci, którego celem jest wzajemne wsparcie, a także płodzenie i wychowanie dzieci, ile każdy związek osób, którego celem jest przyjemność i zadowolenie.

Zmiana ta, którą obserwujemy od kilkudziesięciu już lat w postaci powracających zapewnień, że rozwód powinien być wpisany w małżeństwo i coraz prostszy, że odmowa posiadania dzieci jest fundamentalnym prawem małżonków i nikomu nic do tego, czy wybierają oni model podwójnych singli czy też jednak pełnej rodziny z dziećmi, prowadzi stopniowo do rozłożenia i zniszczenia nie tylko znaczeń słów, ale i małżeństwa w ogóle.

Jeśli bowiem małżeństwem określamy każdy związek na jakiś czas, którego celem jest tylko wzajemne sprawianie sobie przyjemności, to dlaczego nie uznać, że małżeństwem jest związek dwóch gejów? Albo dwóch gejów i trzech lesbijek? I nie są to tylko bajdurzenia otumanionego konserwatysty, ale pojawiające się postulaty części środowisk lewicowych, które domagają się „legalizacji" poliamorii (czyli małżeństw wieloosobowych, które w odróżnieniu od paskudnego i patriarchalnego wielożeństwa są odpowiednio postępowe). Postulaty takie już kilka lat temu formułowano na łamach „Krytyki Politycznej".

Podobny proces rozmywania znaczenia słów i nadawania im zupełnie nowego sensu możemy zaobserwować w debacie o eutanazji. Jej zwolennicy uznali, że zachwalanie zabijania chorych i cierpiących jest kiepskim chwytem marketingowym, uznali zatem, że pod słowo „miłosierdzie", które zawsze wywołuje w ludziach pozytywne emocje, podłożą nowe znaczenie.

Od jakiegoś czasu bombardują nas przekazem, w którym proces, w którym lekarz zabija pacjenta, określany jest mianem miłosierdzia, a odmowa uczynienia z lekarza kata jest nazywana okrucieństwem.  I niestety metoda ta świetnie się sprawdza, bowiem współczucie jest jedną z najsilniejszych emocji, jakie dotyczą człowieka. Jeśli zatem uda nam się kogoś – także za pośrednictwem języka – skłonić do takiej emocji, to wygraną w debacie mamy w kieszeni.

To dlatego, gdy Polaków pytać o to, czy są za tym, żeby rodzice musieli się męczyć z chorymi dziećmi, odpowiadają, że nie, i że powinni mieć prawo do usunięcia dziecka w łonie matki, jeśli jest ono chore. A gdy tym samych Polaków zapytać, czy uznają prawo do aborcji eugenicznej, z oburzeniem odpowiadają, że nie.

Teraz tę samą metodę stosuje się w debacie o eutanazji, przekonując, że nie można nikogo skazywać na cierpienie, że dowodzi to braku miłosierdzia i że tylko ktoś pozbawiony empatii może się na to zgodzić. Kłopot polega na tym, że w ten sposób całkowicie zmieniamy znaczenie słów „miłosierdzie", „współczucie" czy „pomoc". A sztuką skutecznego marketingu idei jest taka zmiana, której nie zauważą użytkownicy języka.

Nie można bowiem zapominać, że zawsze myślimy językiem, którym posługujemy się na co dzień. Jeśli więc uda się zmienić znaczenie słów, którymi się posługujemy, to równocześnie niemal na pewno uda się zmienić to, co i jak myślimy. Najlepszym tego przykładem jest debata aborcyjna, którą w Polsce udało się wygrać środowiskom pro life (a przyznają to nawet zdecydowani zwolennicy aborcji), między innymi dlatego, że udało się zastąpić rzekomo neutralny termin „zabieg przerwania ciąży" opisowym terminem „zabijanie dzieci nienarodzonych". I w efekcie respondenci zmienili swoje podejście do sprawy, uznając, że o ile zabieg popierali, o tyle rozrywania dziecka na strzępy już raczej nie.

I nie ma się co oszukiwać, że istnieje jakiś wspólny język, który każdy może zaakceptować w kluczowych kwestiach światopoglądowych. Walka o język, jaka toczy się między lewicą a prawicą, jest walką na śmierć i życie, w której nie da się, jeśli chcemy zachować możliwość zwycięstwa, ustąpić. Zaakceptowanie nowego języka (czy to w kwestii małżeństwa, patriotyzmu czy aborcji), posługiwanie się nim, nie jest wyrazem szacunku dla przeciwnika czy sprawą obojętną, ale ma fundamentalne znaczenie dla dalszego dialogu.

Jeśli bowiem zgodzimy się na to, by stare, sprawdzone terminy zastąpić nowymi, to ostatecznie zaakceptujemy cel, jaki za owymi przemianami stoi. A jest nim destrukcja rzeczywistości za pomocą języka albo ostrożniej zmiana świadomości społecznej za pomocą terminologii, jaką się posługujemy. Uznanie, że małżeństwem może być dwóch mężczyzn, to bowiem tylko pierwszy krok na drodze do uznania, że małżeństwem jest każdy związek osób (a w zasadzie dlaczego tylko osób), które chcą być tak określane.

I w ten sposób zniszczymy małżeństwo w ogóle, bo słowo to przestanie cokolwiek znaczyć. Idąc dalej, patriotyzmem będzie więc zarówno tchórzostwo, jak i bohaterstwo, obojętność i poświęcenie. A to znaczyć będzie, że termin „patriotyzm" przestanie określać cokolwiek, a co za tym idzie, zniknie ze słownika.

Taka metoda lewicowej walki z terminami kluczowymi dla społecznej moralności jest o wiele skuteczniejsza niż frontalny atak. Trudno jest bowiem ludziom wyjaśnić, że „patriotyzm jest jak rasizm" (by posłużyć się tytułem z „Gazety Wyborczej"), o wiele łatwiej jest ich przekonać, że patriotyzmem jest każdy nasz wybór, i nikomu nic do tego, jaki on jest.

Niełatwo jest ludzi przekonywać do niewierności, ale gdy zaczniemy im zachwalać łamanie obietnic jako wyraz dojrzałości, wtedy łatwiej będzie ich przekonać. Na końcu tej drogi będzie zaś bełkot, w którym o wiele łatwiej będzie przeprowadzać gigantyczne zmiany społeczne. Rewolucję łatwiej przeprowadza się w świecie pozbawionym granic i jasnych definicji językowych.

Autor jest publicystą i filozofem, redaktorem kwartalnika „Fronda"

Wyobraźmy sobie sytuację, że przychodzimy do sklepu warzywnego i tam prosimy o banana, a sympatyczny sprzedawca podaje nam jabłko. A gdy protestujemy, sugerując, że niezupełnie o taki owoc nam chodziło, sprzedawca zaczyna cierpliwie wyjaśniać, że nie wolno nam narzucać fundamentalistycznego postrzegania natury owoców, że w istocie to żenujące, by tak ograniczać jego wolność określania tożsamości owoców, a do tego dowodzi, że jesteśmy zwolennikami jakiegoś językowego szowinizmu, który odmawia innym dowolnego określania rzeczywistości...

I choć w pobliskim warzywniaku zapewne nas to nie spotka, to niestety z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia na co dzień w debacie publicznej. Pod słowa o ściśle określonym znaczeniu podkłada się nowe rozumienia, a każdego, kto przeciwko temu protestuje, określa się fundamentalistą, człowiekiem nierozumiejącym nowych wyzwań, a w najlepszym razie smutasem, który chce ograniczyć wolność innych.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy