Wysoki, w nieźle jak na owe czasy skrojonych, ale nudnych garniturach. Z orlim nosem i nieodłącznym jeżykiem. Tak, ów jeżyk był oczywiście najważniejszy. Przylepił się zresztą do wizerunku Gierka na dobre i na złe; trudno było sobie wyobrazić towarzysza pierwszego bez jeżyka. U fryzjera mówiło się: średnio na jeża proszę, a fryzjer: chcesz pan wyglądać na Gierka?
Mało kto chciał, bo nie miał Gierek wcale najlepszej opinii. Po pierwsze, bo był komunistą. Po drugie bratał się z Sowietami, całował z Breżniewem, obmacywał z Kosyginem i całą resztą ruskiego dworu. Po trzecie, mimo że przychodził po Gomułce, którego Szpotański w przypływie geniuszu nazwał gnomem (to rzeczywiście był gnom!), sam wydawał się pociąganą za sznurki pacynką.
Nie miał w sobie tego bezczelnego bolszewickiego tonu szyderstwa (niektórzy towarzysze mają go do dziś!), tylko taki tępawy, nieco buracki i naiwny styl instruktora KC niższej rangi. Zastanawiam się, czy nie pachniał – jak to ktoś ostatnio zasugerował – parafiańszczyzną? Może i tak. Może w jego tonie rzeczywiście było coś z głupawego proboszcza z prowincji? Nie wiem. Może tak.
Ale na pierwszy plan wysuwała się z pewnością ta niewysublimowana naiwność. Pomożecie? Pomożemy! A z czym mamy pomóc? No już wy tam sami wicie! Wicie, rozumicie! To kwintesencja stylu czasów towarzysza Edwarda.
Epokę wczesnego Gierka ilustruje w moim, nie całkiem dorosłym wówczas, przypadku ukuty dużo później tzw. syndrom złotego rewolweru. Połowa lat siedemdziesiątych. Zabrze, a więc matecznik gierkowskiego Śląska (tak, wiem, że towarzysz Edward był z Zagłębia), krainy opływającej w dostatek po wzięciu przez partyjno-państwowe kierownictwo jakichś cholernych kredytów.