Taki trud, wyjątkowe staranie idzie zwykle w zapomnienie. Po latach uznajemy to za niezobowiązującą normalność. A jak miało być? Zdajemy się pytać. Czy normalna byłaby sytuacja przeciwna? Dysfunkcjonalna rodzina? Jakiś rodzaj wykolejenia? No, nie. Nie ma na to zgody. A zatem to pozory. Bo kiedy porzuci się perspektywę naturalnych uczuć i emocji wiążących się z macierzyństwem i spojrzy na sytuację kobiet w PRL analitycznie, spod mgły przeszłości wyłania się wyjątkowy obraz przyspieszonej emancypacji w sytuacji krytycznie trudnej. W sytuacji permanentnej „gospodarki niedoboru", jak opisywał model ekonomiczny socjalizmu Węgier János Kornai.
Do tej diagnozy należy dodać jeszcze polską specyfikę. Ciągnącą się przez dekady odbudowę zniszczonego kraju, forsowną industrializację i społeczną transformację mas ludności wiejskiej w miejską społeczność industrialną. Może te terminy brzmią tajemniczo, ale kryje się za nimi wędrówka milionów dziewcząt i chłopców ze wschodu na zachód, z wiosek do robotniczych dzielnic nowo budowanych miast. Z tradycyjnej gospodarki wiejskiej do współczesnych modeli konsumpcji, z takimi symbolami nowoczesności jak domowa toaleta, wanna, kuchenka gazowa i telewizor. A więc błyskawiczny awans, niemal skok z trampoliny w nowoczesność, tyle że w wersji uboższej, mniej przyjaznej i o niebo bardziej wymagającej niż w tym samym czasie na demokratycznym Zachodzie.
I choć tu i tam w tym samym czasie nasilały się procesy emancypacji kobiet, to co w Wielkiej Brytanii, we Francji i w Stanach Zjednoczonych było dobrowolnym wybijaniem się kobiet na niezależność, w Polsce i szerzej w całym „socu" było polityczną bądź ekonomiczną koniecznością. Plakatowe kobiety stalinizmu wskakiwały na traktory, nie dlatego że bardzo tego chciały, ale ze względu na to, że była taka potrzeba. Chłopcy walczyli i krwawili na frontach, więc w kołchozach i fabrykach zastępowały ich kobiety. By ukryć ten deficyt mężczyzn, stalinizm wypracował etykietę zastępczą i to zgodną ze światowymi trendami: feministyczną emancypację pracy.
W latach 50. był to już dogmat, a przez kolejne dekady konieczność. Mężczyźni, stawiając pomniki socjalizmu, zarabiali za mało, by wielodzietna rodzina mogła przeżyć. Do pracy szły więc kobiety, dzieci powierzając przedszkolom, szkołom i podwórkom. A potem wracały po godzinach, przeciążone pełnymi zakupów siatami. Dźwigały to, co było akurat w sklepie. Kartofle, cebulę, buraki, czasem kilo boczku czy mortadelę. Wracały do domów na nogach przedwcześnie obrosłych żylakami od wystawania w kolejkach. Musiały umieć to wszystko pogodzić. Pracę zawodową. Przygotowywanie posiłków (nikt nie chodził do restauracji), zajmowanie się dziećmi, pranie, suszenie, prasowanie, sprzątanie. Trzeba było wielkiego charakteru, niezłomnej woli i hartu ducha, by temu podołać. Nie wszystkie potrafiły, ale te, którym to się udało, wypuściły ze swoich domów mądre, pełne szacunku do ludzi i pracy pokolenie Polaków.
Moja matka była jedną z tych kobiet. Nigdy nie miewała dni słabości ani chwil załamań. Była niezłomna w tej swojej codziennej – i bez nadziei na jakąś zmianę – prywatnej walce. Szczęśliwie żyje, więc mogę jej dziś za wszystko podziękować. A podziękowania te ślę z innego już świata. Świata ukształtowanego przez same kobiety. I nie to jest ważne, że mogą dziś robić zakupy przez internet. Nie to, że mają stres, czy kupić towary ekologiczne, odchudzające czy może wegańskie. Ten stres – paradoksalnie – nie jest mniejszy od tamtego sprzed lat, czy w ogóle coś uda się kupić. Dziś kobiety mają wolność wyborów, a feminizm, jeśli jest, to szczery. Nie doktrynalny. Więc im w nim kibicuję.