Mam dobrze rozwinięty zmysł węchu i obawiam się, że jak to bywa w naturze, kosztem innych zmysłów, chyba najbardziej wzroku (zawsze się wstydziłam, że nie rozpoznaję ludzi, nawet bardzo znajomych, zwłaszcza jeśli zmienią uczesanie, nałożą lub zdejmą okulary czy po prostu siwieją. Teraz z wielką radością dowiedziałam się, że tak jak wszystkie nasze cechy, jest to jednostka chorobowa, która ma oczywiście swoją nazwę: prozopagnozja).
A Łazienki mają swoje zapachy w różnych porach roku czy dnia i oczywiście w różnych miejscach. Nie można by sobie wyobrazić przyjem-niejszego miejsca pracy. Właśnie w Łazienkach, w kawiarni Trou Madame (nazwa odnosi się do starej francuskiej gry towarzyskiej, a nie do żadnego świństwa) pracowałam w 1969 roku.
Po wydarzeniach marcowych 1968 roku aresztowano i zatrzymano setki studentów, wyrzucono z uczelni kolejne setki, a jeszcze inne setki zabrano do wojska. Gorąco zresztą w tym miejscu polecam książkę profesora Jerzego Eislera „Polski rok 1968" (której nakład jest już wyczerpany), która spotkała się z niechęcią niektórych „komandosów". Dlaczego? Bo opisując Marzec jako masową falę protestów, która zalała całą Polskę, odbierała im (w jakimś sensie muszę napisać: nam) tytuł samotnych, niezrozumianych bohaterów walki z PRL.
A w PRL był taki obyczaj, a może nawet prawo, że każdy musiał być gdzieś zatrudniony (choć niekoniecznie musiał pracować). I wszędzie istniał „wydział kadr", który podlegał, co najmniej w praktyce, MSW, które starało się usilnie, żeby nikt „z Marca" nie znalazł przyjemnej pracy. Po różnych nieudanych próbach znalezienia pracy zobaczyłam na parkanie ręcznie (z jakiegoś powodu SB lubiło używać zwrotu „odręcznie") napisaną kartkę, że kawiarnia w Łazienkach poszukuje kelnerek. Popędziłam więc do kierownika bez żadnej większej nadziei i po bardzo udanym interview powiedziałam coś w rodzaju „a pan i tak mnie nie zatrudni, bo ja jestem z Marca", na co pan kierownik, którego twarz mimo prozopagnozji świetnie pamiętam, powiedział „a ja jestem z AK" i przyjął mnie od ręki. Przebrana w strój Łowiczanki serwowałam przez kilka miesięcy kawę i lemoniadę, głównie znajomym i znajomym znajomych. Rówieśnicy przychodzili dla przyjemności, starsi, jak szybko zrozumiałam, z moralnego obowiązku wspomożenia zbuntowanej młodzieży, czyli żeby mi dać napiwek, który sięgał i 100 proc. (dostawałam dziesięć złotych za kawę, która kosztowała pięć). Zanim jednak zostałam kelnerką, musiałam przejść swoistą lustrację – musiałam przynieść zaświadczenie, że nie choruję na żadną chorobę weneryczną.
I teraz można by się zastanowić, czy bardziej obraźliwe jest żądać od porządnej panienki, która ma tylko roznosić napoje i ciastka, zaświadczenia, że nie ma syfilisu (wszak nie jest on przekazywany w kawie czy bajaderkach), czy żądać od wykładowców akademickich zaświadczenia, że nie mają w swojej biografii donosów, kłamstw czy współpracy z tajną policją.