Krwawe łzy

Leżąca 100 kilometrów od Lwowa wieś Huta Pieniacka zniknęła w ciągu jednego dnia. W niedzielę 27 lutego 1944 roku stały jeszcze kościół, szkoła, 172 gospodarstwa, w których mieszkało ponad tysiąc osób, przeważnie Polaków. W poniedziałek wieczorem były już tylko zgliszcza i stosy poczerniałych od ognia ciał.

Aktualizacja: 02.03.2014 19:32 Publikacja: 01.03.2014 02:57

Stanisława Sitnik pamięta strach, tak wielki, że niemal namacalny. Rozlewa się po ciasnej, zamaskowanej śniegiem piwnicy, zabiera oddech, a z ciała wyciska zimny pot. Stasia ma prawie dziesięć lat. W kompletnych ciemnościach stoi razem z mamą, trojgiem rodzeństwa i sąsiadami (ojca jeszcze w czterdziestym trzecim Niemcy wywieźli na roboty). Nagle jej trzyletni brat zaczyna płakać. – Zaduś go, bo wszystkich nas wyda – rzuca ktoś do matki. – Nie pozwolę – odpowiada kobieta zduszonym głosem, a potem mdleje. Ostatecznie któryś z sąsiadów wciska dzieciakowi do ust kawałek chleba. Płacz cichnie.

Paulina Siwiela miała wrócić do wsi w niedzielę. Ale koleżanka powiedziała: „nie chodźmy tam, proszę", więc zostały w sąsiedniej miejscowości. Nad ranem widziała przez okno unoszącą się nad lasem łunę. Nazajutrz przekonała się, jak wygląda piekło. – Wszystkie domy były w zgliszczach. Za naszym leżała siostra mamy, mąż kuzynki, wujek. Wokół pełno ciał. Ludzie zatłuczeni na śmierć, czarni od ognia – opowiada. Paulina miała 17 lat. Cud sprawił, że przeżyła. Teraz stała pośród pogorzeliska i nie mogła wypowiedzieć słowa, nie mogła się nawet ruszyć. Było tak, jakby umarła ze swoimi bliskimi.

Stanisława Sitnik: – Ostatnio dziennikarz zapytał mnie, czy potrafiłabym wybaczyć. A ja nie wiem. Mam osiemdziesiąt lat i nie wiem...

Podkuwali konie Ukraińcom

Najdawniejsze wspomnienie? Paulina Siwiela: – Zapach sadu, łąki i lasów, które otaczały nas ze wszystkich stron. Kiedy latem zapadał wieczór, niósł się przez wieś. I jeszcze śpiew chłopaków, i to, jak przekomarzały się z nimi dziewczyny. Wesoło u nas było i pięknie.

Pani Paulina urodziła się w Hucie Pieniackiej (wieś w województwie tarnopolskim, na kresach przedwojennej Rzeczypospolitej), podobnie jak jej rodzice i dziadkowie. Nosiła wówczas nazwisko Orłowska. Razem z rodziną mieszkała w solidnym drewnianym domu. Ojciec uprawiał pole i zajmował się gospodarstwem. – Potrafił też robić meble i trumny. Grał w kapeli, chodził muzykować do Huty Wierchobuskiej. Znał wszystkich w okolicy i wszyscy jego znali. Trudno mu było usiedzieć na miejscu. Na imię miał Antoni. Antoni Orłowski – opowiada. Zmarł jeszcze przed wojną. Ale może to i lepiej...

Z Huty Pieniackiej wywodziła się też rodzina Stanisławy Sitnik („Niech pan koniecznie zapisze – z domu Wierzbicka"). – Ojciec pracował na roli, ale podobnie jak wielu sąsiadów dorabiał sobie na inne sposoby. Łyżki strugał z drewna, deseczki różne – opowiada. Wówczas też poznał się z Żydem o przezwisku Fajdysz, który w okolicy handlował końmi. – Już podczas okupacji ten Żyd zapukał do naszych drzwi, żeby mu pomóc. Mama poznała go i złapała się za głowę. Ale pomogła. Potem ukrywał się u nas z rodziną – wspomina pani Stanisława.

Ale to później. Na razie jeszcze nic nie zwiastuje nadciągającej katastrofy. Życie w Hucie Pieniackiej toczy się powolnym, powtarzalnym rytmem regulowanym przez sobotnie potańcówki i niedzielne msze, katolickie i państwowe święta, żniwa i wykopki. – Przed wojną to była jedna z największych wsi w okolicy. Według dokonanego wówczas spisu ludności liczyła 487 mieszkańców. Została zbudowana na planie koła. W centrum znajdowały się murowane kościół i piętrowa szkoła. Wokół 172 gospodarstwa z drewnianymi domami – tłumaczy Małgorzata Gośniowska-Kola, prezes Stowarzyszenia Huta Pieniacka (z kresowej wsi pochodziła jej matka). We wsi działał Związek Strzelecki, organizowane były amatorskie przedstawienia teatralne. W pobliżu stał jeszcze dwór należący do Edwarda Dubanowicza, którego w 1940 roku władza sowiecka nakazała deportować do Kazachstanu.

Zdecydowaną większość mieszkańców Huty Pieniackiej stanowili Polacy. – Była jeszcze u nas jedna rodzina żydowska, do której należał sklep, a sąsiad miał żonę Ukrainkę. Pamiętam, że trochę podśmiechiwaliśmy się z tego, jak mówi. Powtarzaliśmy między sobą takie „szuszuszu..." – wspomina pani Stanisława.

Więcej Ukraińców zamieszkiwało okoliczne miejscowości. – Jeśli chodzi o narodowość, Majdan dzielił się na dwie części, podobnie jak Podhorce. W Pieniakach ludność też była mieszana, a już Żarków był wsią w przeważającej większości ukraińską – wylicza pani Stanisława.

Stosunki między Polakami i Ukraińcami układały się poprawnie. – Polacy czasem żenili się z Ukrainkami i odwrotnie – opowiada pani Stanisława. Ukraińcy pojawiali się też w Hucie, żeby podkuwać konie. – Mama wspominała, że w Hucie były aż trzy kuźnie – mówi Małgorzata Gośniowska-Kola.

Wówczas nic jeszcze nie zapowiadało nadciągającej katastrofy.

Wybierzcie kąkol ?z pszenicy

Huta Pieniacka leżała na uboczu, ukryta wśród gęstych lasów, z dala od głównych dróg. Wielka historia wdzierała się tutaj z rzadka.

Paulina Siwiela: – W 1939 widzieliśmy polskich żołnierzy. Przystanęli u nas na chwilę i dalej uciekali. Potem wrócili prowadzeni przez ruskie wojsko – brudni, utytłani, ze spuszczonymi głowami. Ludzie chcieli im dać mleka, chleba, żeby co zjedli, ale Sowieci nie pozwalali. Jak się kto zbliżył, strzelali w powietrze.

Wkrótce w okolicy rozpoczęły się wywózki w głąb ZSRR. Taki los spotkał Dubanowicza, ale też rodziny, które otrzymały gospodarstwa za udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Na mieszkańców Huty Pieniackiej Sowieci nałożyli obowiązek pracy przy wyrębie lasu. Miejscowość musiała dostarczyć do pobliskich tartaków określoną liczbę kłód drzewnych. Ale w największe przerażenie wprawiła ludzi wieść o bestialskim zabiciu księdza w niedalekich Pieniakach. – Przywiązali go do dwóch koni i ciągnęli przez wieś – wspomina pani Paulina.

Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.

W czerwcu 1941 roku Sowieci zostali wyparci przez Niemców. Nowi okupanci, podobnie jak ich poprzednicy, obłożyli wieś kontyngentem, a pewną grupę mieszkańców wywieźli na roboty. Generalnie jednak do Huty nie zapuszczali się zbyt często. Rosło za to napięcie pomiędzy Polakami a Ukraińcami.

Na Kresach znów uaktywniła się Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), której celem było utworzenie niepodległego, czystego etnicznie państwa. W 1942 roku powstało jej zbrojne ramię – Ukraińska Armia Powstańcza. Wkrótce rozpoczęła się rzeź polskiej ludności na Wołyniu. Według historyków liczba ofiar mogła tam sięgnąć nawet 50–60 tysięcy.

Tymczasem Niemcy, chcąc zjednać Ukraińców, coraz częściej i wyraźniej wspominali o wspólnym wrogu, wiosną 1943 roku utworzyli zaś złożoną z nich dywizję SS-Galizien.

Wkrótce do Huty Pieniackiej zaczęli ściągać uciekinierzy z Wołynia. Liczba osób zamieszkujących wieś z miesiąca na miesiąc wzrosła do ponad tysiąca.

Stanisława Sitnik: – Nasi sąsiedzi zaczęli na nas patrzeć wilkiem. W Sasowie pop powiedział Ukraińcom z ambony, że należy wreszcie wybrać kąkol z pszenicy. Zaczęły się napady na Polaków. Baliśmy się coraz bardziej.

W oparciu o komórkę Armii Krajowej we wsi zorganizowany został oddział samoobrony. Liczył przeszło czterdzieści osób. Na jego czele stanął Kazimierz Wojciechowski, ps. „Satyr", który przyjechał ze Lwowa.

Huta Pieniacka przygotowywała się na najgorsze.

Wże propała wasza Polsza

Z lasu wyłonili się już po zmroku. W pobliżu zabudowań rozsypali się w tyralierę. I wtedy od strony wsi padły strzały. Wywiązała się potyczka, w której członkowie samoobrony wspomagani przez oddział AK bardzo szybko wzięli górę. Napastnicy wycofali się w popłochu. Pozostały po nich jedynie dwa leżące w śniegu ciała. „Satyr" był przekonany, że udało im się odeprzeć atak oddziału UPA. Chwilę później w ciężkim milczeniu wpatrywał się w trzymane w ręku dokumenty zabitych. Należały do Ołeksego Bobaka i Romana Andrijczuka. Obok ukraińskich nazwisk widniał jednak symbol SS.

Był 23 lutego 1944 roku. I choć nikt jeszcze o tym nie wiedział, właśnie wtedy los Huty Pieniackiej został przypieczętowany. Ostatni akt rozpoczętej wówczas tragedii miał się dokonać pięć dni później.

Stanisława Sitnik: – Noc razem z mamą i rodzeństwem spędzałam w ziemiance na naszym podwórku. W domu nie sypialiśmy od dłuższego czasu. Baliśmy się napadu. Wczesnym rankiem przybiegł do nas kuzyn mamy i zaczął krzyczeć: „uciekajcie, domy się palą". Nad dachami latały świetlne race. To upowcy otoczyli wieś i dawali sobie sygnały. Chwilę potem zaczęli do niej wchodzić ubrani na biało żołnierze. Pobiegliśmy schyleni kilka domów dalej, do sąsiada. On upchał nas w piwnicy, a wejście zamaskował śniegiem i słomą. Sam ukrył się w gnojowniku. Nazywał się Bolko Orłowski.

W tym czasie Paulina Siwiela była w sąsiedniej wsi: – Po śmierci ojca mama wyszła drugi raz za mąż i wyprowadziła się do Huty Wierchobuskiej. Ja nie chciałam, ale kiedy Ukraińcy zaczęli napadać na naszą wieś, postawiła na swoim. „Chociaż na trzy, cztery dni" – mówiła. W niedzielę miałam wracać z koleżanką Anią. Byłyśmy już w drodze, kiedy postanowiła zawrócić. Coś jej mówiło, żeby tam nie iść. Rano stanęłam w oknie, a nad lasem czerwona łuna. „Mamo, wstawaj!" – krzyknęłam. – „To nasza Huta się pali".

Wówczas płonęła już może połowa zabudowań. Także dom Orłowskich. – Na szczęście sąsiad zdążył wyskoczyć i otworzyć drzwi do piwnicy. Dorośli jakoś zdołali się wydostać, a potem przerzucali sobie przez płomienie dzieci – opowiada Stanisława Sitnik. We wsi było gęsto od dymu. Ryk palonych żywcem zwierząt mieszał się z krzykiem przerażonych, umierających ludzi i nawoływaniami oprawców. – Biegliśmy w stronę wąwozu, który znajdował się za wsią. Po drodze widziałam stryjka. Leżał cały we krwi. Nam się udało, przeżyliśmy – wspomina pani Stanisława.

Tymczasem we wsi trwała regularna eksterminacja. Żołnierze i ich pomocnicy najpierw ostrzelali zabudowania z broni maszynowej, ręcznej oraz moździerzy, potem zaczęli wyłapywać mieszkańców i prowadzić ich do kościoła. Stamtąd wyprowadzali już mniejsze grupy, zamykali w stodołach, które następnie podpalali. Wielu mieszkańców zginęło już po drodze: czasem dlatego, że próbowali uciekać, czasami przez kaprys oprawców. Akta Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu, która po latach zajmowała się tą sprawą, aż roją się od drastycznych opisów.

Zeznaje Stanisław W.: „Zobaczyliśmy w stodołach i mieszkaniach stosy trupów, popalonych, zwęglonych. Ciało żony znalazłem w stodole kuzyna Władysława Mendelskiego. Żonę poznałem po sukience. Ciało było skurczone, prawie całe spalone (...). W tej stodole było bardzo dużo ciał spalonych. Ciała te leżały jedno na drugim. W odległości około 35 metrów zobaczyłem ciało brata. Miał on dwa postrzały w czaszkę (...). Drugiego brata (...) znalazłem około pół kilometra od wsi, w wąwozie. Miał roztrzaskaną głowę oraz był prawie przecięty na pół, chyba serią z karabinu".

Zeznaje Wojciech O.: „Wyprowadzana i wywlekana z domów ludność, kobiety, dzieci i starcy, była grupami kierowana do środka wsi. W czasie drogi konwojujący żołdacy brutalnie znęcali się nad nimi. Inne grupy dokonywały grabieży mienia wraz z ludnością ukraińską z okolicznych wsi Żarków i Werchobuż (...). Zapamiętałem, jak w czasie plądrowania mieszkania w języku ukraińskim były wypowiadane słowa: »to dla mego syna, to dla ciebie, dla twojej córki«".

Zeznaje Wanda G.: „Naokoło morze płomieni i ciemne chmury dymu oraz okropne wycie psów, ryk krów i swąd palonych ciał ludzkich i zwierzęcych. Nie mieliśmy już żadnych złudzeń co do czekającego nas losu, a ból po naszych krewnych krwawił nam serca, nie reagowaliśmy na brutalne znęcanie się SS-manów, bicie kolbami karabinów i kłucie bagnetami. Na każdym kroku doznawaliśmy upokorzeń przez stałe pokazywanie nam dzieła zniszczenia i wypowiadane słowa: »wże propała wasza Polsza«, »to je wasza Polsza« itp.".

Jeden z mieszkańców Huty Pieniackiej, Sulimir Stanisław Żuk, po latach wspominał między innymi o losie swojej babki, która była położną i krótko przed rozpoczęciem pacyfikacji została wezwana do porodu. SS-mani zapędzili obie kobiety do kościoła. A kiedy poród się rozpoczął, jeden z żołnierzy wyrwał wychodzące z łona dziecko, rzucił je na posadzkę, a następnie rozdeptał. Samą matkę i akuszerkę, która usiłowała jej pomóc, zastrzelił.

W równie bestialski sposób został zamordowany dowódca wiejskiej samoobrony Kazimierz Wojciechowski. SS-mani oblali go benzyną i podpalili. Zrobili z niego żywą pochodnię.

Akcja pacyfikacyjna trwała przez cały dzień. Wieczorem 28 lutego 1944 roku Huta Pieniacka przestała istnieć.

Podczas pacyfikacji zginęło blisko tysiąc osób. Przeżyli nieliczni – ci, którzy zdołali się schować w piwnicach, kopcach ziemniaków, kościelnej wieży albo wcześniej wywędrowali do sąsiednich miejscowości. Część z nich pojawiła się we wsi już nazajutrz, żeby pochować bliskich. Ale i to okazało się wielce ryzykowne.

Małgorzata Gośniowska-Kola: – Ukraińcy pozostali w lasach i początkowo strzelali do tych, którzy próbowali organizować pogrzeby. Doświadczył tego choćby ksiądz Jan Cieński, który przyjechał z sąsiedniego Złoczowa.

Tylko część zdołała rozpoznać swoich bliskich. Ciała były chowane na cmentarzu albo wprost w powapiennych dołach. Potem ludzie wyjechali. Wielu na zawsze.

Stanisława Sitnik: – W Hucie zostało kilka domów, ale ludzie nie chcieli tam zostawać. Bali się Ukraińców. My pojechaliśmy za Sasów. Było nam bardzo ciężko, przyszedł głód. Mama zmuszona była oddać dwoje dzieci do ochronki. Inaczej by nie przeżyły. Ale kiedy w 1945 deportowali nas na zachód, zabrała je z powrotem. Znów byliśmy wszyscy razem.

Pod niemieckim dowództwem

Dlaczego doszło do zbrodni w Hucie Pieniackiej i kto tak naprawdę za nią odpowiada? Śledztwo w tej sprawie cały czas prowadzi krakowski oddział IPN. – Wiemy już sporo, ale ciągle jeszcze wiele przed nami – przyznaje Waldemar Szwiec, naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Według niego sama eksterminacja różni się od czystek etnicznych dokonywanych na Wołyniu. – Nieco odmienne było tutaj podłoże, co innego stało się bezpośrednim impulsem akcji – podkreśla.

Huta Pieniacka, powtórzmy raz jeszcze, leżała na uboczu. Niemcy zapuszczali się tam rzadko, z czego skwapliwie korzystali partyzanci. W połowie lutego do wsi wkroczył sowiecki oddział ze zgrupowania płk. Dmitrija Miedwiediewa. Partyzanci chcieli odpocząć, podleczyć rannych, zdobyć zaopatrzenie. Hutę opuścili w nocy z 21 na 22 lutego. O ich obecności doniósł Niemcom jeden z mieszkających w okolicy Ukraińców. 23 lutego do Huty wyruszył zwiad – właśnie ten, który samoobrona mylnie wzięła za oddział UPA. W wyniku strzelaniny zginęło dwóch SS-manów. A Niemcy postanowili ostatecznie rozprawić się ze wsią.

– W nocy, która poprzedziła pacyfikację, w Hucie pojawił się kurier AK ze Złoczowa. Powiadomił dowódcę samoobrony, że w okolicy koncentrują się i przegrupowują niemieckie oddziały. Przekazał jednak, by nie podejmować walki, ukryć broń i schować się w lesie – tłumaczy prokurator Szwiec. – Nikt nie się spodziewał, że Niemcy planują zniszczyć wieś i zabić mieszkańców. Wcześniej podobną akcję przeprowadzili w jednej z sąsiednich miejscowości, ale tam skończyło się na rewizjach w poszukiwaniu broni – dodaje.

Rozkaz, jak się później okazało, i tak przyszedł zbyt późno. Do lasu zdołała wymaszerować tylko część członków samoobrony. Pozostali, zaskoczeni i zdezorientowani, nie stawiali oporu.

– W pacyfikacji wziął udział IV Galicyjski Ochotniczy Pułk SS. Składał się on z ochotników do dywizji SS-Galizien, ale w chwili masakry formalnie do niej nie należał. Był formacją policyjną – tłumaczy prokurator Szwiec.  Pułkiem dowodzili Niemcy, jednak służyli w nim przede wszystkim Ukraińcy. Za masakrę Huty odpowiedzialna jest też paramilitarna grupa złożona z ukraińskich mieszkańców sąsiednich wsi. – Jej członkowie nie prowadzili pacyfikacji w rozumieniu czysto wojskowym. Domykali obławę, przeszukiwali domy, zajmowali się rabunkiem – wylicza Szwiec. Wiele wskazuje również na to, że w zagładzie wsi uczestniczyła jedna sotnia UPA. Dowodem mogą być ukraińskie materiały archiwalne pochodzące z zasobów NKGB.

Świadkowie wydarzenia, bliscy pomordowanych, mówią sporo na ten temat, wymieniają nawet nazwiska sprawców. Informacje trudno jednak weryfikować na podstawie dokumentów. – Nie mamy dziennika wojennego jednostki, która dokonała pacyfikacji, ani meldunków dotyczących operacji – przyznaje prokurator Szwiec. W latach 60. postępowanie karne w sprawie zbrodni w Hucie Pieniackiej prowadzone było w ZSRR. – Zwróciliśmy się do Ukrainy i Rosji z prośbą o materiały. Usłyszeliśmy jednak, że ich nie ma – informuje prokurator Szwiec.

IPN posiada za to meldunek AK. Wynika z niego, że w początkach marca 1944 roku oddziały sowieckie starły się z IV pułkiem SS, a potem rozstrzelały grupę jeńców. Mieli być oni odpowiedzialni m.in. za masakrę Huty Pieniackiej. – Pacyfikacją Huty Pieniackiej dowodził niemiecki kapitan. Według materiałów, które niedawno otrzymaliśmy z Niemiec, w okolicy przebywało w tamtym czasie dwudziestu oficerów w tym stopniu. Teraz weryfikujemy otrzymane informacje – tłumaczy prokurator Szwiec.

W 1947 roku przed sądem w Katowicach stanął Włodzimierz Czerniawski. Miał brać udział w eksterminacji wioski dowodząc ukraińskim oddziałem paramilitarnym. Został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano. W śledztwie IPN jak dotąd nikt nie usłyszał zarzutów. – Musimy opierać się na ludzkiej pamięci i szczątkowych dokumentach. W takiej sytuacji bezsporne ustalenie szczegółów, nazwisk, okoliczności zbrodni jest bardzo trudne. Ale szansa na oskarżenie przynajmniej niektórych sprawców moim zdaniem ciągle jeszcze istnieje – podsumowuje naczelnik Szwiec.

Tam, gdzie był mój dom

Po wojnie Huta Pieniacka znalazła się na terytorium ZSRR. Ludna i gwarna niegdyś wieś już nigdy nie podniosła się po masakrze. Powoli umierała też pamięć o niej. W latach 80. w miejscu pacyfikacji pojawiła się wspominająca o niej tablica, ale był to hołd w typowo sowieckim stylu – z czerwoną gwiazdą oraz inskrypcją-oskarżeniem pod adresem „okupanta i band UPA", za to bez wymieniania narodowości ofiar.

Już po rozpadzie ZSRR i powstaniu niepodległej Ukrainy o pamięć zaczęli walczyć dawni mieszkańcy miejscowości oraz ich rodziny. Doprowadzili do postawienia pomnika ku czci pomordowanych, założyli też Stowarzyszenie Huta Pieniacka. Ich zabiegi okazały się jednak orką na ugorze.

Sprawa Huty Pieniackiej nadal dzieli Polaków i Ukraińców. Część ukraińskich historyków (np. piszący na emigracji Taras Huńczak czy Roman Kolisnyk) uważa, że IV Pułk SS jedynie zajął wieś i przekazał ją Niemcom. Powołują się przy tym na raport Mychajły Chronowjata z Zarządu Wojskowego SS-Galizien. Według zwolenników tej wersji wieś była matecznikiem partyzantki, która siała terror w okolicy.  Inna wersja, powtarzana czasem przez Polaków mówi o zbrodni Ukraińców.

O tym, jak gorący to temat, można się było przekonać pięć lat temu, w przededniu obchodów 65. rocznicy masakry. Lwowscy deputowani z Bloku Julii Tymoszenko zaapelowali do ówczesnego prezydenta Wiktora Juszczenki, by nie brał udziału w uroczystościach. – Nie zważając na to, że strona polska ignoruje prawdę historyczną, mamy zamiar oddać hołd Polakom poległym w Hucie, a jednocześnie upamiętnić Ukraińców, którzy padli ofiarą Polaków – podkreślał wtedy deputowany Ołeh Pankewycz i zapowiadał, że postawi we wsi Jaseniw pomnik nauczyciela, którego mieli zamordować żołnierze AK wraz z sowiecką partyzantką.

Ostatecznie Juszczenko do Huty przyjechał. Przy tablicy ku czci pomordowanych stał ramię w ramię z prezydentem Lechem Kaczyńskim i mówił: – Mord w Hucie Pieniackiej z pewnością można zaliczyć do najstraszniejszych i najokrutniejszych wydarzeń w historii. Jestem przekonany, że zarówno Ukraińcy, jak i Polacy doskonale rozumieją i szanują swoją przeszłość, historię i tragiczne strony reżimu stalinowskiego i hitlerowskiego. Ale dziś mówimy nie tylko o przeszłości. Mamy wspólne cele, wspólną europejską teraźniejszość.

Małgorzata Gośniowska-Kola: – Te uroczystości zapadną mi w pamięć na długo. Nie tylko ze względu na przyjazd prezydentów, ale też działaczy Swobody, którzy mieli z sobą flagi OUN. Wówczas też zostały odczytane nazwiska przeszło 500 zidentyfikowanych ofiar. Wrażenie było niesamowite...

W ubiegłym tygodniu rocznicowe uroczystości miały się odbyć w Hucie Pieniackiej, a także we Lwowie. Ze względu na napiętą sytuację, która ciągle jeszcze panuje na Ukrainie, zostały odwołane.

Paulina Siwiela i Stanisława Sitnik na Ukrainę i tak się nie wybierały. – Wiek nie pozwala – przyznają zgodnie. Zaraz jednak dodają, że tak naprawdę Huty Pieniackiej nie opuściły nigdy.

Paulina Siwiela: – Nie ma dnia, żebym o niej nie myślała. Ale jak mogłoby być inaczej? Tam leżą mój ojciec, babka, dziadek...

Stanisława Sitnik: – Kilka lat temu miałam okazję tam pojechać. Stanęłam na pustkowiu, które kiedyś było Hutą Pieniacką, i płakałam. Płakałam krwawymi łzami. Byliśmy tam krótko, ale gdybym miała więcej czasu... Myślę, że nadal potrafiłabym wskazać miejsce, gdzie kiedyś stał mój dom.

Korzystałem z książek Władysława Bąkowskiego („Zagłada Huty Pieniackiej", Kraków 2001) oraz Sulimira Stanisława Żuka („Skrawek piekła na Podolu, Huta Pieniacka – Hucisko Brodzkie", Warszawa 2009)

Stanisława Sitnik pamięta strach, tak wielki, że niemal namacalny. Rozlewa się po ciasnej, zamaskowanej śniegiem piwnicy, zabiera oddech, a z ciała wyciska zimny pot. Stasia ma prawie dziesięć lat. W kompletnych ciemnościach stoi razem z mamą, trojgiem rodzeństwa i sąsiadami (ojca jeszcze w czterdziestym trzecim Niemcy wywieźli na roboty). Nagle jej trzyletni brat zaczyna płakać. – Zaduś go, bo wszystkich nas wyda – rzuca ktoś do matki. – Nie pozwolę – odpowiada kobieta zduszonym głosem, a potem mdleje. Ostatecznie któryś z sąsiadów wciska dzieciakowi do ust kawałek chleba. Płacz cichnie.

Paulina Siwiela miała wrócić do wsi w niedzielę. Ale koleżanka powiedziała: „nie chodźmy tam, proszę", więc zostały w sąsiedniej miejscowości. Nad ranem widziała przez okno unoszącą się nad lasem łunę. Nazajutrz przekonała się, jak wygląda piekło. – Wszystkie domy były w zgliszczach. Za naszym leżała siostra mamy, mąż kuzynki, wujek. Wokół pełno ciał. Ludzie zatłuczeni na śmierć, czarni od ognia – opowiada. Paulina miała 17 lat. Cud sprawił, że przeżyła. Teraz stała pośród pogorzeliska i nie mogła wypowiedzieć słowa, nie mogła się nawet ruszyć. Było tak, jakby umarła ze swoimi bliskimi.

Stanisława Sitnik: – Ostatnio dziennikarz zapytał mnie, czy potrafiłabym wybaczyć. A ja nie wiem. Mam osiemdziesiąt lat i nie wiem...

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał