W ubiegłą niedzielę jednak z Żoliborza do pracy na bliskiej Woli jechałem niemal godzinę. W korku, metr po metrze, bez możliwości zjazdu na bok. Okazało się, że przyczyną był bieg uliczny, jakiś „półmaraton", nad którym zresztą – jak się potem dowiedziałem – miała patronat redakcja „Rzeczpospolitej".
Już sama nazwa „półmaraton" wywołuje mój protest. Trasa maratonu to 42 kilometry, i jeśli ktoś biegnie 21 kilometrów, to biegnie właśnie tyle – i z maratonem to nie ma nic wspólnego. Na tej zasadzie można mówić o biegu na nieco ponad 10 kilometrów jako o ćwierćmaratonie, a o biegu na 4200 metrów, że to decymaraton (albo jakoś tak). Jak rozumiem, nazwę „półmaraton" wymyślono w czasach politycznej poprawności po to, żeby nie urazić tych uczestników biegu, którzy na przebiegnięcie całej trasy nie mają siły.
Tu dygresja, która może trochę wytłumaczy moją niechęć do maratonów i innych tego rodzaju fascynujących rozrywek. Nie biegam. Nigdy tego nie lubiłem i nie zdołał mnie namówić nawet mój młodszy brat, który jest wielkim fanem tego sportu (brał też udział w tym nieszczęsnym warszawskim „półmaratonie"). Nie chciałbym tu nikogo urazić, ale bieganie zawsze uważałem za rozrywkę dla ludzi (wybacz, Pawle, jestem pewien, że Ciebie to nie dotyczy) o, powiedzmy, niezbyt subtelnej umysłowości. Proszę mnie nie pytać, na czym polega różnica, ale wolę rower – każdego wieczoru bez problemu pedałuję po kilkadziesiąt kilometrów, a już 5 minut biegu powoduje u mnie poczucie nudy i kompletnego odmóżdżenia.
Mam jednak znacznie lepszy i bardziej racjonalny powód, żeby nie lubić biegania – drażni mnie to, że w ostatnich latach zostało ono wyniesione do poziomu religii. To już nie bieganie, to raczej „biegactwo", którego uprawianie nie jest sportem, ale wyznaniem wiary. Znam niezmiernie zapracowanych ludzi, którzy nie mają czasu, aby raz w tygodniu spędzić w kościele trzy kwadranse, za to wstają codziennie przed świtem, aby pobiegać sobie przez dwie godziny. I choć nie są w stanie spotkać się raz w miesiącu z rodziną czy przyjaciółmi, to zawsze wygospodarują parę dni, aby wyskoczyć z podobnymi sobie wyznawcami na maraton do Berlina.
Jak każdy kult, ma „biegactwo" swoje święte przedmioty, których używa się przy sprawowaniu obrzędów. Ogromnie śmieszą mnie rozmowy biegaczy, na których trafiam czasem tu i ówdzie. Prowadzone w poważnym tonie długie dyskusje o najwyższej klasy gadżetach mierzących czas, puls i trasę za pomocą GPS, zakupionych w specjalistycznych sklepach za grube dziesiątki tysięcy złotych, o koszulkach i dresach z kosmicznych materiałów oddychających w tę i z powrotem, o kosztujących kilkaset dolarów superbutach ze skomplikowanymi systemami amortyzacji. I pomyśleć, że jeszcze podczas olimpiady w Rzymie w 1960 roku etiopski maratończyk Abebe Bikila zdobył złoty medal, przebiegając cały dystans bez butów. Tak, ten, kto wymyślił wyniesienie biegania do roli religii, powinien otrzymać specjalną premię od wielkich firm produkujących sprzęt sportowy. Choć najpewniej to one same ową wiarę wymyśliły i wypromowały.