Nasza krew, krew republiki

Słowa o mordach na Wołyniu osłabiały na Majdanie wspólnotę Ukraińców i Polaków. Gdybyśmy je mieli przyjąć, musielibyśmy uznać, że uczestnicząc w odnowie Ukrainy, jednocześnie zdradzamy pamięć o niewinnym cierpieniu.

Aktualizacja: 04.05.2014 12:02 Publikacja: 02.05.2014 01:26

Europejskie niebo łączyło się z ukraińską ziemią i krwią. Widok flag Majdanu w dniach rewolucji

Europejskie niebo łączyło się z ukraińską ziemią i krwią. Widok flag Majdanu w dniach rewolucji

Foto: AFP

Red

W mroźnych porywach wiatru historii, w środku miasta, nad którym władzę sprawuje Archanioł, łopotały sztandary: europejskie, banderowskie, europejsko-banderowskie. Żółte gwiazdy stawały się czarne, a czerwień i czerń przechodziły w błękit. Europejskie niebo łączyło się z ukraińską ziemią i krwią.

Trudno nam było to zobaczyć, bo nowoczesność odbiera nam zdolność rozumienia symboli. Najpierw przestajemy zauważać symbole ciemności. Nie pasują do świata, który eliminuje poczucie zła i wierzy w niekończący się postęp. Z czasem pozostają nam tylko symbole pozytywne, ale bez ciemnego tła również i one przestają być zrozumiałe.

Zrozumiałe czy niezrozumiałe, symbole cały czas do nas mówią. Tamten plac nazwano Euromajdanem nie dlatego, że przemawiał w imię Europy i do Europy, ale przede wszystkim dlatego, że mówił o Europie – o nas samych.

Ponieważ Ukraińcy są młodym narodem – narodem, który się jeszcze nie stworzył, który dopiero chce się stworzyć – musieli nadgonić stracony czas. Dzieje w Kijowie musiały przyspieszyć, pokonać w dni i tygodnie to, co Europa pokonywała przez setki lat. Pod ogromnym ciężarem następujących po sobie wydarzeń warstwy czasu uległy kompresji. W wielkich skrótach, cięciach, zwrotach oglądaliśmy swoją własną historię – to, o czym chcielibyśmy zapomnieć, i to, co chcielibyśmy ocalić. A to, co chcemy ocalić, opiera się na tym, o czym chcemy zapomnieć.

Skarb rewolucji

Majdan pokazał, czym jest skarb, który my dawno straciliśmy: wolność do całkowitej przemiany tej ziemi. Ukraińcy pokazywali nam, że przeszłość (niekończące się dekady sowieckiego i postsowieckiego panowania) można odmienić, i że można rozpocząć wszystko od nowa. Nie określał ich żaden testament poza tym, którzy sami tworzyli. Takiemu doświadczeniu nadali nowe słowo: pierezawantażenije – reset, powtórne uruchomienie, tak jak powtórnie uruchamia się system komputerowy. Różnica polegała na tym, że tym razem chcieli uruchomić naraz system polityczny, ekonomiczny i społeczny.

Obok wolności na Majdanie zapanowała równość. Najtrwalszy, żelazny podział między rządzonymi a rządzącymi, między oligarchią a masą załamał się. Wszyscy rządzili i zarazem byli rządzeni. Przywódców partii politycznych, którzy rościli sobie prawo do reprezentacji, traktowano z bardzo dużą nieufnością. Wszystkie decyzje należało podejmować w debacie publicznej. Codziennie na kijowskiej agorze artykułowały się i ucierały tysiące skonfliktowanych ze sobą głosów. Ale właśnie w tym chaotycznym procesie wykuwała się jedność, której w końcu przestraszył się tyran.

Ten nowy porządek wolności, równości i braterstwa można opisać jednym słowem: republika.

Ci, którzy zobaczyli republikę, już nigdy o niej nie zapomną. Doświadczenie zakładania nowego porządku jest tak piękne, że nie potrafimy znaleźć dla niego słów. Nie potrafimy go wypowiedzieć w języku nowoczesności. Tylko dawne religijne symbole są w stanie je unieść. Ojciec Wasyl Rudejko, który codziennie prowadził mszę świętą wśród protestujących, mówił, że w Majdanie obecny był duch liturgii: „Majdan miał twarz chrześcijanina, nie chrześcijanina anonimowego, lecz twarz samego Chrystusa". Inny kapłan posługujący na Majdanie, ojciec Mychajło Dymyd, wspominał, jak chłopcy, którzy walczyli i ginęli na placu, prosili o spowiedź, ponieważ chcieli umrzeć bez grzechu. Tamto doświadczenie było czyste i oni też chcieli pozostać czyści.

Czarne źródła

Stworzenie republiki to największa rzecz, jakiej może dokonać człowiek; więcej: tylko tworząc republikę, może stać się człowiekiem. Tę prawdę opisywała niestrudzenie Hannah Arendt, od której (za Tomaszem Kwaśnickim) zaczerpnąłem opis skarbu Euromajdanu. Legion polskich komentatorów stosował wypracowane przez Arendt kategorie do rozumienia polskiego doświadczenia dziejowego. Nie dostrzegli jednak, że jasno wskazywała ona ciemny rewers ustanawiania nowego porządku. We wstępie do „O rewolucji" pisała: „Żaden początek nie może się wydarzyć bez użycia przemocy"; „wszelkie braterstwo, do jakiego zdolni są ludzie, wyrasta z bratobójstwa; każda stworzona przez ludzi organizacja polityczna ma swe źródło w zbrodni".

Królestwo niebieskie, nawet gdy przyozdobione uspokajającym błękitem flag Unii Europejskiej, musi być oparte na tym, co złe i ciemne. Na początku nie było Słowa – twierdzi Arendt – lecz morderstwo: Kain zabił Abla. Ale prawda o mordzie założycielskim bardzo szybko się skrywa. Gdy Bóg pyta Kaina, gdzie jest jego brat, tamten odpowiada: Nie wiem. Przestępstwo odbywa się za zasłoną niewiedzy, staje się niewidoczne nawet dla tych (może zwłaszcza dla tych), którzy je popełnili. Oni naprawdę nie wiedzą, co czynią.

A jednak prawda cały czas wychodzi na jaw. Możemy ją unieważniać, racjonalizować, mitologizować, odrzucać, ale ona jest wciąż obecna – nieustannie powraca tak, że każdy ją widzi, ale nikt nie chce jej zobaczyć. Aby tej prawdzie stało się zadość, na Majdanie obok niebieskiej flagi UE musiała się znaleźć krwawa flaga UPA. Dlatego też protestujący w najbardziej szczytnych intencjach skandowali te same formuły, które w 1943 roku przynosiły zagładę. Na różne sposoby zasłaniali, ale jednocześnie ujawniali prawdę początków: „nie byłoby braterstwa bez bratobójstwa", tyle że czynili to we własnym języku: „Nie byłoby Majdanu bez Bandery", „Nie byłoby niepodległej Ukrainy bez Bandery", „Sława nacji! Smert woroham!".

O swych krwawych początkach nie chce pamiętać żadna republika. My też, wspierając republikę Majdanu, nie chcieliśmy o nich pamiętać. Musieliśmy wyprzeć je jeszcze głębiej niż sami Ukraińcy, bo to my padliśmy ofiarą bratobójstwa na Wołyniu i to my musieliśmy wymazać nasze własne cierpienie. Zapewne z tego powodu polscy politycy i publicyści, ludzie dobrzy i łagodni, tak głośno krzyczeli „Sława Ukraini! Herojam sława!". Krzyczeli głośno, żeby nie słyszeć innego krzyku, bardziej przerażającego, który dochodził do nich z przeszłości. W obliczu wzniosłego braterstwa na Majdanie, ekstatycznej, niemal świętej atmosfery, nie mogli uczynić inaczej. Wyczuwali siłę tłumu i chcieli stać się jej częścią. Z drugiej strony był jakiś naddatek emocji w stosunku Ukraińców do nas. Cały czas pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy na Majdanie w 2004 roku ukraińscy narodowcy pod czarno-czerwonymi flagami, których ideowi przodkowie „riezali Lachów", ściskali Lacha z wdzięcznością. Czy wnuki katów nie sakralizowały wnuków ofiar?

Ten wspólny rytuał, w którym święciło się nasze braterstwo, miał w sobie coś religijnego. Każde słowo o mordach na Wołyniu osłabiało tę nową wspólnotę, a jednocześnie – wyraźnie to czuliśmy – naruszało jakieś najgłębsze tabu. Tych, którzy je wypowiadali, poddawano więc ostracyzmowi i dehumanizowano. Bo jeśli ich słowa przebiłyby się do naszej świadomości, musielibyśmy uznać, że uczestnicząc w republikańskiej odnowie Ukrainy, jednocześnie uczestniczymy w jej mrocznych początkach i zdradzamy pamięć o niewinnym cierpieniu.

Kainowe znamię

Mimo że ta diagnoza może budzić nasz opór, nie ma w niej nic nadzwyczajnego. Przecież wszyscy bardzo dobrze znamy opowieść o krwawych początkach republiki. Od kilku dekad w zapierających dech obrazach przedstawia ją nam Jarosław Marek Rymkiewicz. Nie powinno nas to zresztą dziwić, skoro właśnie poeci – jak pisze Arendt – strzegą skarbnicy pamięci i to oni widzą najlepiej, czym jest skarb republiki.

Rymkiewicza nie braliśmy jednak wystarczająco poważnie. Jego wizje traktowaliśmy jako wynik licentia poetica, a nie jako klucz do rzeczywistości. Nawet bezbłędny Andrzej Horubała nie zrozumiał, że Rymkiewicz opisuje nie ideał (trzeba wieszać, żeby stworzyć republikę), ale konieczność (historia pokazuje, że jedyna droga do republiki wiedzie przez wieszanie). Polski poeta jest największym realistą i racjonalistą – jest socjologiem znacznie bardziej przenikliwym niż jego krytycy, którzy realizm i racjonalizm noszą na sztandarach. Ich twierdzenia o tym, że republikanizm jest oparty na rozumie i racjonalności, wydają się jedynie pobożnym życzeniem. Nawet Arystoteles, na którego lubią się powoływać, wydaje się naiwny. Nie zauważają bowiem, że choć uczestnictwo w polityce czyni nas ludźmi, to nadal pozostajemy zwierzętami: zwierzętami politycznymi. Rymkiewicz przedstawia proces hominizacji o wiele bardziej realistycznie: to nie polityka, ale poprzedzające ją morderstwo czyni nas ludźmi, polityka nigdy nie zamaże kainowego znamienia na naszych czołach, może je co najwyżej ukryć.

Polscy komentatorzy nie zrozumieli radykalnej Rymkiewiczowskiej socjologii, gdyż padli ofiarą złudzenia, które opisał w 1983 roku w „Wielkim księciu": „Zdaje się, że nasze zainteresowanie demoniczną stroną historii, diabolicznymi siłami w historii działającymi, nie jest zbyt wielkie. Legendy naszego narodu mówią, że u początków naszej historii stali aniołowie: ci, co się pojawili w chacie króla Piasta. Zło zostało pokonane – zjedzone przez myszy – i wtedy, wraz z pojawieniem się aniołów, rozpoczęła się historia Polaków. [...] Gdybyśmy wpuścili do naszych dziejów demoniczne zło [...], musielibyśmy oczywiście zrezygnować z tej wizji historii, z tego marzenia czy też przeczucia, że poczęła się ona – i nadal się toczy – z woli dobrych duchów, że w dniu postrzyżyn przyszli aniołowie. Musielibyśmy pogodzić się z myślą, że jakiś zły duch – lub prościej: jakieś zło – może decydować o losie, o historii Polaków". Ci, którzy przeszli przez trening oświecenia, nie mogą przyjąć, że istnieje jakieś zło, którego nie można odkupić.

Tymczasem Rymkiewicz próbuje pokazać, że to, co najpiękniejsze, jest oparte na tym, co najbardziej mroczne, że nawet nasza sielska I Rzeczpospolita była oparta na przemocy i krwi. Z tego powodu po trzech dekadach przekształca nasz mit założycielski z anielskiego w demoniczny. Należymy do „narodu – jak tłumaczył Joannie Lichockiej – który jako swój mit założycielski (czy raczej baśń założycielską) wybrał sobie opowieść o królu Popielu i jego stryjach, więc proszę nie mówić, że mord polityczny to jest coś strasznego. Polityczne mordowanie to jest używany od wieków sposób rozwiązywania problemów politycznych. Sposób jak każdy inny, ani zły, ani dobry – sposób zwykle skuteczny, przynoszący też zwykle korzystne (z punktu widzenia mordujących) rezultaty. Mordowanie polityczne nie jest ani moralne, ani niemoralne, można powiedzieć (używając sformułowania Fryderyka Nietzschego), że jest poza dobrem i złem. W tej naszej baśni aniołowie pojawiają się trochę później, a ich wejście do chaty Piasta nie unieważnia posępnego i krwawego początku opowieści".

W swoich esejach polskich Rymkiewicz powraca do tego wątku. Rzeczpospolita próbowała się oprzeć na krwi swoich królów, na wieszaniu zdrajców w 1794 roku, na krwi księcia Konstantego, ale nigdy nie była w tym konsekwentna, królowie, zdrajcy i książęta tego świata zawsze uchodzili z życiem (a przynajmniej część z nich). Z tego powodu, aby wreszcie zaistnieć, Rzeczpospolita musiała się w końcu oprzeć na własnej krwi, krwi ofiar: Zborowskiego, Reytana, powstańców warszawskich. To jednak, czy byliśmy katami, czy ofiarami nie ma znaczenia dla powstania republiki. W „Kinderszenen" Rymkiewicz wcale nie potępiał Niemców, raczej chłodno opisywał, jak dzięki szaleństwu mordowania stworzyli w sobie taką siłę, która pozwoliła im przetrwać apokaliptyczną klęskę i w kilka dekad ponownie zdominować Europę. On po prostu stwierdzał fakty: Republika Federalna Niemiec była tworzona (między innymi) przez katów Warszawy, Auschwitz i Leningradu.

Radykalna nadzieja

Gdy duch dziejów wreszcie przybył na tereny Rzeczypospolitej, zrobił to, czego wcześniej dokonał w Europie: skrwawił ziemię. Mord – twierdzi Rymkiewicz – czyni z nas prawdziwych Europejczyków. Czy jesteśmy jednak skazani na taką Europę? Na wieczny kołowrót  śmierci? Czy każdy nowy początek musi być oparty na przemocy?

Protestujący na Majdanie przeczuwali, musieli przeczuwać, że jest jakaś inna droga. W tym samym czasie, gdy jedni krzyczeli „Smert woroham!", Smert woroham!", Smert woroham!", a potem już tylko „Smert, smert, smert!", inni uczestniczyli w mszy świętej w imię Tego, który daje życie i nawołuje do przebaczenia wrogom. Ta inna, radykalnie inna, odpowiedź cały czas zderzała się z logiką przemocy. Gdy jeden z duchownych pozdrawiał tłum słowami: „Sława Isusu Christu!", odpowiedział mu ryk: „Herojam sława!". W tym momencie na Majdanie zderzały się dwa światy. Naprzeciwko republiki stawał Kościół.

Republika i Kościół są tak do siebie podobne, że początkowo możemy nie dostrzec tego, że reprezentują różne porządki. Podobnie jak republika, Kościół oparty jest na brutalnym mordzie: ukrzyżowaniu Chrystusa i męczeństwie kolejnych pokoleń wiernych. Ale wokół tego aktu nie tworzy się wspólnota prześladowców, którzy zapominają, że są prześladowcami, by stać się jeszcze bardziej skuteczni, lecz wspólnota, która staje po stronie ofiar (przede wszystkim: Najświętszej Ofiary) i wyrzeka się wszelkiej przemocy. Kościół w przeciwieństwie do republiki nie tylko nie zapomina o krwawym początku, ale nieustannie czyni jego pamiątkę, głosi chwałę zwyciężonych, nie pozwala ich uciszyć. Krew Chrystusa – jak pisze św. Paweł – przemawia głośniej niż krew Abla. Podczas gdy barbarzyńca nie wie, co czyni, bo nie dostrzega własnej winy, chrześcijanin odkrywa winę w sobie. Powiedzmy to mocniej: chrześcijanin to ten, który wie, że zabił Chrystusa.

Czy republika może stać się Kościołem? Dopiero wtedy, gdy ujrzy, że zło nie jest gdzieś na zewnątrz, w innych, ale u jej początków, będzie mogła się z niego oczyścić. Wtedy zaś, choćby jej grzechy „były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją; choćby były czerwone jak purpura, staną się białe jak wełna" (Iz 1,18). Ta nadzieja jest tak radykalna, że wydaje się nieludzka. Nawet Taras Szewczenko, największy ukraiński poeta, nie umiał jej do końca przyjąć i cały czas się wahał, czy budować przyszły ład na krwi Chrystusa, czy jednak na krwi wroga. Ponieważ było to najważniejsze pytanie Majdanu, Szewczenko musiał stać się jego prorokiem.

Testament poety, ?dekalog nacjonalisty

Jeszcze przed Wiosną Ludów poeta wstąpił do Bractwa Cyryla i Metodego, które było pierwszą kuźnią ukraińskich patriotów. Na jego czele stał Mykoła Kostomarow, który wyobrażał sobie, że Ukraińcy nie będą odpłacać swoim prześladowcom i powstaną nie na starotestamentalnym „oko za oko, ząb za ząb", ale na miłości Chrystusa, a to znaczy, że staną się Kościołem. Wizja Szewczenki była bardziej radykalna. Autor „Kobzara" widział doskonale, że imię Boga może legitymizować przemoc. W swym znanym wezwaniu pisał o Polakach:

„Aż przyszli księża i w imieniu

Chrystusa Pana podpalili

Nasz cichy raj, rozlali morze

Łez i krwi ludzkiej, a sierotom

Zadali śmierć męczeńską oto

Ku jeszcze większej chwale Bożej...

[...] Już się zaczęła uczta krwawa

A ksiądz bez przerwy wyśpiewuje

Wściekłe: »Te Deum! Alleluja!...«"

Szewczenko wierzył, że mimo wszystko Chrystus może zbawić Ukrainę i doprowadzić do pojednania z Polakami:

„I tak Polaku, druhu, bracie,

Zachłanni księża i magnaci

Nas poróżnili, rozdzielili,

A my wciąż zgodnie byśmy żyli.

Podajże rękę Kozakowi

I serce do niego przychyl,

I razem w imię Chrystusowe

Odbudujemy raj nasz cichy!"

Ale nawet wtedy, gdy Szewczenko zdawał się pozbywać chęci odwetu, przemoc powracała. Nie wystarczyło mu odwoływać się do Boga; żeby zbudować „cichy raj", musiał przedtem wyeliminować wrogów budowanego porządku. W zgodzie z fundamentalną intuicją Arendt projektował przyszłe braterstwo, braterstwo między narodami, jako oparte na wykluczeniu „księży i magnatów". Choć nie dopowiadał, w jaki sposób należało ich wykluczyć, w swoim najpopularniejszym utworze, „Testament", był już znacznie bardziej dosłowny: należało przelać ich krew. Ponieważ nie mogło to się stać za jego życia, prosił o taki grób, „Aby łany rozłożyste / I brzeg Dniepru stromy / Można było widzieć, słyszeć / Jego grzmiące gromy. / Gdzie uniesie z Ukrainy / Do sinego morza / Wrażą krew...".

Wraża, nieczysta krew musi spłynąć Dnieprem, aby Ukraina mogła się odrodzić. Poeta żądał, aby Ten, który niósł pokój, zamienił się w Boga, który pomści krzywdy jego narodu. Dopiero wtedy, gdy krew wrogów spłynie, pisał Szewczenko,

„Wszystko rzucę i ulecę / Do samego Boga, / Aby modlić się... aż dotąd / Ja nie uznam Boga".

Poezję Szewczenki, zawieszoną w tym chwiejnym punkcie pomiędzy państwem ziemskim a państwem boskim, można interpretować albo jako uświęcenie pierwszego, albo jako profanację drugiego. Od interpretacji jego słów zależy, jaka będzie przyszłość Ukrainy i nasza przyszłość.

Kolejne pokolenia patriotów traktowały Szewczenkę jak wieszcza, prawodawcę, założyciela narodu. Niektórzy stawali po stronie pokoju, interpretując alegorycznie „wrażą krew" jako jego własną krew, zbrukaną przez grzech. Czynili tu podobnie do ojców Kościoła, którzy interpretowali Stary Testament pełen krwawych aktów jako prefigurację walki duchowej Nowego Testamentu. Ale inni, coraz liczniejsi odczytywali go w duchu barbarzyństwa. Wokół nich powstawały kolejne republiki, a oni wciąż nie potrafili zbudować własnej. W tym celu musieli przekroczyć zbyt łagodne chrześcijaństwo i zatopić je w sile, w narodowym fanatyzmie. To, co u Szewczenki było jedynie poetycką wizją, realizowali z całą brutalnością. Dlatego też, tak jak Doncow, Chrystusa zastąpili Duchem. To Duch, nie Bóg, stworzył dekalog ukraińskiego nacjonalisty: „Ja – Duch odwiecznej walki – czytamy w nim – który uchronił Ciebie od potopu tatarskiego i postawił między dwoma światami, nakazuję nowe życie". Przykazanie „nie zabijaj" i „nie wystawiaj fałszywego świadectwa" Duch zastąpił ich rewersem: „Nie zawahasz się spełnić największej zbrodni – głosił dekalog ukraińskiego nacjonalisty – kiedy tego wymaga dobro sprawy. Nienawiścią oraz podstępem będziesz przyjmował wrogów Twego Narodu".

W parze z kultem przemocy szła sakralizacja ziemskiego porządku. Jeśli odebrało się chwałę Bogu, można było na powrót przyznać ją sobie. Szewczenko fantazjował o przyszłości opartej na krwi, nacjonaliści chcieli przyspieszyć przyszłość i ujrzeć krew. Nie wystarczyło już symboliczne wykluczenie magnatów i księży, należało „zlikwidować wszystkie ślady polskości": kościoły, drzewa, chaty, ludzi. Jeśli u Szewczenki Polacy zadawali męczeńską śmierć sierotom, OUN-B nie oszczędzał polskich dzieci. Jeśli u Szewczenki katoliccy księża mordowali z „Te Deum" na ustach, OUN-B rozpoczął pogrom Porycka podczas mszy świętej od strzałów, które przeszyły katolickiego księdza, intonującego „Gloria". Jeśli u Szewczenki mord odbywał się w imię Boże, rzeź wołyńska stała się swoistą liturgią śmierci z kulminacją podczas Triduum Paschalnego.

W latach 1943 i 1944 płonęły polskie wsie, zasłaniając dymem pożarów słońce. Po miesiącach gwałtów i rzezi wydawało się wreszcie, że spłynęła cała „wraża krew" i że w końcu Szewczenko pochowany nad Dnieprem będzie mógł się modlić i uznać Boga.

Ale krew nie spłynęła i wciąż głośno woła z ziemi.

Autor jest socjologiem i publicystą, wicedyrektorem Centrum Myśli Jana Pawła II, redaktorem czasopism „Stan Rzeczy" i „44", autorem książki „Odwieczny naród. Polak i katolik w Żmiącej" (2012)

Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości