Głos na dziwoląga

Zazwyczaj ekscentryczny sprzeciw ginie ?w codziennej politycznej młócce. Ostatnio zdarzają się jednak przypadki sukcesu, z którymi tradycyjne partie i komentatorzy nie wiedzą, co zrobić.

Publikacja: 13.06.2014 19:34

Głos na dziwoląga

Foto: Plus Minus, Bogusław Florian Skok Bogusław Florian Skok

Co może zrobić prezydent biednego południowoamerykańskiego kraju, kiedy już obieca biednym, że będą bogaci, przejmie całkowitą kontrolę nad złożami gazu i ropy w kraju, zalegalizuje produkcję koki, nawrzuca Amerykanom, wygra wybory, przekona obywateli, by zmienili konstytucję, żeby mógł je wygrać ponownie, i stanie się symbolem walki o prawa Indian? Ma parę możliwości: pójść na emeryturę, napisać książkę, wykładać na temat kryzysu kapitalizmu na zachodnich uniwersytetach. Jednak to jest nudne i pracochłonne. Lepiej zostać piłkarzem. Zawodowym piłkarzem z kontraktem i pensją.

Tak właśnie postąpił prezydent Boliwii Evo Morales. 54-letni Evo (imię będzie nosił na koszulce) w sierpniu zadebiutuje w barwach pierwszoligowego klubu Sport Boys z prowincji Santa Cruz. Morales będzie zarabiał 213 dolarów miesięcznie (mógłby grać za darmo, ale przepisy związkowe nie pozwalają) i choć jest, jak zapewniają wszyscy ludzie prezydenta, w znakomitej formie, to pogra najwyżej 20 minut w meczu. – W końcu jest prezydentem i ma dużo pracy – wyjaśnił prezes klubu.

Morales nie jest oczywiście jedynym piłkarzem wśród polityków. Jego kumpel z Iranu Mahmud Ahmadineżad też gra, nie mówiąc o politykach bliżej domu, takich jak Viktor Orban czy Donald Tusk, który także lubi poharatać w gałę – nawet kiedyś poszedł grać, zamiast głosować w Sejmie, ale potem przeprosił. Futbol jest dobrym sposobem na przekonanie ludzi do siebie – tak przynajmniej myślą politycy, choć niewykluczone, że oni po prostu bardzo chcą grać i karierę polityczną traktują jako odskocznię do kariery piłkarskiej, do której zasadniczo się nie nadają, bo jednak aby być piłkarzem, trzeba umieć coś konkretnego.

Ludziom podoba się, gdy ich liderzy są sprawni fizycznie i uprawiają sport, np. zdjęcia prezydenta Baracka Obamy z hotelowej siłowni w Warszawie zrobiły w USA więcej szumu niż jego przemówienie na placu Zamkowym. Obama podnosi hantle jak każdy normalny obsesjonat pakowania, znaczy jest blisko tzw. zwykłego człowieka. Cyniczni komentatorzy zwykle narzekają, że pokazywanie się na boisku czy w siłowni (Obama się nie pokazywał, tylko został wypatrzony) to gra pod publiczkę, schlebianie niskim gustom, ale właśnie to przynosi obecnie sukces wyborczy, więc o co pretensje?

Gwiazdy pornopolityki

Czasem bywa odwrotnie. Romario, archetyp piłkarza lenia, skrajnego egoisty na boisku i w ogóle odrażający typ (jaka szkoda, że piłkarski geniusz!), stał się symbolem antymundialowej rewolucji w Brazylii. Jako poseł w Izbie Deputowanych jest obrońcą wykorzystywanych robotników najemnych, krytykiem rządu (choć jego Brazylijska Partia Socjalistyczna wchodzi w skład koalicji), opluwa jadem wielkie gwiazdy rodzimej piłki: Pelego, Bebeto czy Ronaldo, tylko dlatego, że zaprzedali się FIFA. I jeszcze walczy o bezpłatne bilety na mundial dla niepełnosprawnych. Romario stoi u progu wielkiej kariery politycznej i trudno sobie wyobrazić, co mogłoby go powstrzymać. No chyba, że sam się nią znudzi albo Brazylia jednak zdobędzie mistrzostwo świata, a wtedy krytycy mundialu będą musieli tłumaczyć się z czarnowidztwa.

Sport jest dobrą odskocznią do kariery politycznej, choć tylko nieliczni potrafią wykorzystać go z sensem – być może Witalij Kliczko ustanowi nowe standardy w tej dziedzinie.

Zaskakująco słabo sprzedaje się również w polityce doświadczenie w zawodowym seksie. Tutaj standardy ustanowiła słynna Ilona Staller, pierwsza na świecie gwiazda filmów porno, która w 1979 roku trafiła do parlamentu. Dziś Cicciolina uznawana jest za symbol pornopolityki, ale trzeba pamiętać, że przetrwała we włoskim parlamencie zaledwie jedną kadencję, a potem nawet wysunięta przez nią wobec Saddama Husajna oferta seksu za pokój – powtórzona potem wobec Osamy bin Ladena – nie zapewniła jej miejsca w głównym nurcie polityki ani we Włoszech, ani na Węgrzech, skąd pochodzi i gdzie też próbowała. Zresztą mało kto pamięta, że pierwszym zetknięciem z polityką było składanie przez przyszłą Cicciolinę donosów węgierskiej bezpiece na amerykańskich dyplomatów, których obsługiwała jako pokojówka w jednym z budapeszteńskich hoteli.

O tym, że propaganda seksualna i libertyńskie poglądy obyczajowe nie stanowią gwarancji sukcesu w polityce, przekonał się w Polsce Janusz Palikot i jego wyznawcy, a w Australii ciekawa formacja polityczna o nazwie Australijska Partia Seksu. Założona przez grupę lobbingową Eros Association jest w istocie hardcorową wersją Ruchu Palikota: domaga się gwarantowanej prawem aborcji na życzenie i eutanazji, legalizacji marihuany i innych miękkich narkotyków oraz dekryminalizacji stosowania wszystkich narkotyków na użytek prywatny. I oczywiście powołania komisji państwowej do wyłapania wszystkich księży pedofilów. Pedofilami z innych grup zawodowych Australijska Partia Seksu, podobnie jak Janusz Palikot, się nie zajmuje. Jak dotąd partia nie zdobyła żadnego mandatu w kilku wyborach stanowych, w których startowała, być może dlatego, że przez wielu Australijczyków traktowana jest jako polityczne skrzydło przemysłu pornograficznego reprezentowanego przez Eros Association.

Potwornie bredzący pomyleńcy

Skoro nie sport i nie seks, to może bycie zawodowo śmiesznym gwarantuje dobry wynik polityczny? W Polsce lat 90. stosunkowo duży sukces odniosła satyryczna Polska Partia Przyjaciół Piwa pod wodzą Janusza Rewińskiego, która u szczytu popularności miała w Sejmie 16 posłów. PPPP przestała istnieć, gdy zaczęła siebie samą traktować poważnie.

Tego błędu ustrzegła się Unia Elementów Świadomie Zniechęconych do Pracy duńskiego aktora komediowego Jacoba Haugaarda. Powstała w 1979 roku partia obiecywała lepszą pogodę, wiatr w plecy podczas przejażdżek rowerem, prawo do impotencji, krótsze kolejki i renesansowe meble w sklepach IKEA. Partia szybko przestała istnieć (właściwie nie wiadomo, czy w ogóle istniała), ale sam Haugaard trafił do duńskiego parlamentu na cztery lata – od 1994 do 1998 roku. Jednym z bardziej nośnych haseł jego kampanii było: „8 godzin wolnego czasu, 8 godzin odpoczynku i 8 godzin snu dla każdego obywatela!". W czasie czteroletniej kadencji Haugaard przeforsował pomysł zaopatrywania żołnierzy w nutellę, dokarmiania kaczek chlebem i wybudowania toalety w parku, w którym zaczęła się historia jego partii.

Słabszy wynik polityczny uzyskała jedna z najsłynniejszych na świecie ekscentrycznych partii, brytyjska The Official Monster Raving Loony Party (Oficjalna Partia Potwornie Bredzących Pomyleńców). Jej lider Screaming Lord Sutch (Wrzeszczący Lord Sutch), notabene lider znanego w latach 60. zespołu Screaming Lord Sutch and the Savages (niektórzy uznają go za protoplastów Sex Pistols i Monty Pythona), był znanym jajcarzem niemalże do samej śmierci w 1999 roku – niestety, Lord Sutch wpadł w depresję po śmierci mamy i popełnił samobójstwo.

OMPLP wystawiała kandydatów w wyborach od 1983 do 2001 roku – bezskutecznie, choć niektóre z jej postulatów, np. wyłączenia z ruchu samochodowego Carnaby Street w Londynie, zostały zrealizowane dzięki innej gwieździe partii Billowi Boaksowi, weteranowi II wojny światowej, który przez 30 lat prowadził kampanię przeciw ruchowi samochodowemu na drogach. Zmarł biedak w 1986 roku wskutek ran głowy odniesionych podczas wychodzenia z autobusu miejskiego.

Ani Lord Sutch, ani Bill Boaks nie napędzili strachu tzw. normalnym politykom, w przeciwieństwie do wybitnego francuskiego komika o pseudonimie Coluche, który na początku lat 80. realnie, choć na krótko, zatrząsł francuską sceną polityczną. Coluche zapowiedział start w wyborach prezydenckich 1981 roku, od początku traktując to jako kawał zrobiony francuskiej klasie politycznej. „Zgłosiłem swoją kandydaturę, żeby był większy burdel. Chcę się pobawić i się pobawię. (...) Jestem jedynym kandydatem, który nie chce być prezydentem, dlatego będę miał wielkie powodzenie. Głosować na mnie będą ci wszyscy, którzy chrzanią politykę, polityków i cały ten cyrk, jakim są wybory – mówił w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Szpilki".

Bezpardonowo krytykował zawodowych polityków, francuskie symbole, pompatyczność, z jaką podchodzono do wyborów. Na okładce sympatyzującego z nim miesięcznika satyrycznego „Hara-Kiri" Coluche siedział z opuszczonymi spodniami na muszli klozetowej przepasany Legią Honorową, a całości dopełniało wydrukowane na niebiesko-biało-czerwono hasło „Bleu-Blanc-Merde" (Niebiesko-Białe-Gówno). W jednym z sondaży przedwyborczych Coluche uzyskał 16 procent poparcia i gdy wydawało się, że naprawdę wstrząśnie francuską polityką, wycofał się z kampanii na miesiąc przed wyborami 1981 roku, które wygrał Francois Mitterrand.

Silniejsi od komika

Opisane przypadki to w większości głosy ekscentrycznego sprzeciwu wobec polityki z prawej lub lewej strony głównego nurtu. Większość z nich ginie w politycznej codziennej młócce, większość ekscentryków wycofuje się przed prawdziwą konfrontacją, jak Coluche, albo nigdy nie dochodzi do poziomu powagi dającego realne szanse na udział w polityce.

Jednak ostatnio zdarzają się przypadki sukcesu partii i polityków z innego świata. Beppe Grillo, włoski komik od wielu lat włączający do swoich występów wątki krytyczne wobec Silvio Berlusconiego i całej skorumpowanej klasy politycznej, na bazie swojego blogu stworzył ruch społeczny, a następnie partię polityczną Ruch Pięciu Gwiazd, która od 2012 roku regularnie zdobywa poparcie na poziomie kilkunastu procent. W wyborach 2013 roku partia Grilla głosząca hasła antykorupcyjne, ekologiczne i eurosceptyczne uzyskała 50 miejsc w Senacie i 110 w Izbie Deputowanych. W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego Ruch Pięciu Gwiazd zdobył drugie miejsce, wprowadzając do europarlamentu 17 europosłów.

Nikt nie wie, co zrobić z politykami takimi jak Beppe Grillo.  Grillo to jeszcze małe piwo, można mu zarzucić hipokryzję, brak sensownego programu, narcyzm i szukanie za wszelką cenę popularności. Można mu zarzucić populizm, nawet faszyzm (niektórzy porównują go do Benita Mussoliniego) i dołączyć go do grona tych wszystkich wielkich zwycięzców niedawnych wyborów do Parlamentu Europejskiego, o których zawodowi, czyli „niepopulistyczni" politycy europejscy najchętniej w ogóle by nie mówili, jednak, niestety, nie mogą, bo jednak sporo ludzi zagłosowało na tych „populistycznych".

Są jednak w dzisiejszej Europie odszczepieńcy polityczni silniejsi od włoskiego komika. W kwietniu 2006 roku brytyjski premier David Cameron określał Partię Niepodległości Zjednoczonego Królestwa jako „bandę czubów, oszołomów, skrytych rasistów". Pięć miesięcy później liderem partii został Nigel Farage, w maju bieżącego roku UKIP zwyciężyła w wyborach do Parlamentu Europejskiego, opierając swój program na postulatach wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, ograniczenia imigracji wewnątrz Unii i rasistowskich hasłach wobec Polaków na Wyspach.

Jeszcze kilka lat temu francuski Front Narodowy uznawany był za faszystowską narośl na zdrowym ciele Republiki Francuskiej. Jednak co zrobić, gdy się okazuje, że narośl rozrasta się w ekspresowym tempie i nikt nie ma pomysłu na lekarstwo? A tak w ogóle – o jakie lekarstwo mogłoby chodzić?

Tradycyjne partie i komentatorzy radzą sobie z sukcesem eurosceptycznych i „populistycznych" partii w ostatnich wyborach europejskich, tak jak zwykle ludzie radzą sobie ze zjawiskami, których nie akceptują: wypierają je ze świadomości albo uważają za patologię, którą trzeba zwalczać. I nie traktują poważnie. To był „głos protestu" – mówią znani komentatorzy, co ma oznaczać, że ani UKIP, ani Front Narodowy nie są żadnymi alternatywami dla „poważnej" polityki, a ludzie głosują na te partie tylko po to, aby utrzeć nosa tym, którzy są politykami „naprawdę".

Ten rodzaj pogardy dla plebsu, który nie rozumie, co dla niego dobre, jest jedną z charakterystycznych cech współczesnej demokracji zachodniej, zwłaszcza europejskiej, która z definicji zakłada podział na prostaków, którzy nie rozumieją komplikacji współczesnej rzeczywistości, i grono wtajemniczonych (politologów, komentatorów i pracowników instytucji unijnych), których zadaniem jest wytłumaczenie ludziom, dlaczego muszą być bezrobotni albo – jeśli mają szczęście – pracować na umowach śmieciowych i akceptować najbardziej absurdalne pomysły z dziedziny inżynierii społecznej, na jakie wpadną europejscy urzędnicy. Partie, które zwracają się do tego typu elektoratu, z miejsca uznawane są za populistyczne właśnie, czyli schlebiające tym chorym i z gruntu niebezpiecznym postawom ludzi. Słowa: „populistyczny", podobnie jak „skrajnie prawicowy (lewicowy)", „antyeuropejski" bądź „antyimigrancki", używane jako obraźliwy termin, są kneblem, który ma kończyć rozmowę o realnych problemach ludzi, a partie, które zadają niewygodne pytania albo podejmują niepoprawne politycznie tematy, wykluczyć z grona cywilizowanych.

System działa mniej więcej tak: gdy Orban obniża podatki dla Węgrów, jest to populizm, a gdy Niemcy wymuszają na Grekach rozkład systemu służby zdrowia, jest to polityka zaciskania pasa. Gdy Marine Le Pen domaga się ograniczenia imigracji do Francji – jest to obrzydliwy rasizm, gdy unijna agencja Frontex zwiększa kontrolę granic Unii, w wyniku czego jeszcze więcej Afrykanów tonie w Morzu Śródziemnym, nazywamy to polityką imigracyjną. Po jednej stronie mamy patologicznie roszczeniową klasę prostaków reprezentowaną przez skrajnie prawicowe bądź lewackie partie, po drugiej – zatroskaną stanem świata i rozumiejącą głębię jego komplikacji klasę polityczną.

To nie patologia

W istocie ostatnie sukcesy tzw. populistów nie są żadną patologią, tylko obrazem przepaści, jaka istnieje w Europie między politycznym mainstreamem zdominowanym przez sprawną i finansowo zabezpieczoną klasę średnią a szukającą perspektyw na dostatnie życie klasą „przegranych": wykształconej młodzieży odgrodzonej od rynku pracy, osób zatrudnionych na śmieciowych umowach i wszystkich wściekłych na poziom, styl i przerażającą nieudolność europejskiej klasy politycznej.

Owszem, radykalne partie mogą być niebezpieczne, bo niektóre z nich odwołują się do niskich instynktów: niechęci do obcych, zemsty klasowej czy narodowej, rewolucyjnej nienawiści do lepiej sytuowanych. Jednak odpowiadają one – być może błędnie, ale przynajmniej próbują – na racjonalne zapotrzebowanie ludzi na godne życie. Skończył się czas politycznych ekscentryków, dziwolągów, których można było zignorować albo wyśmiać. Teraz nawet prezydentów-piłkarzy lepiej potraktować poważnie.

Co może zrobić prezydent biednego południowoamerykańskiego kraju, kiedy już obieca biednym, że będą bogaci, przejmie całkowitą kontrolę nad złożami gazu i ropy w kraju, zalegalizuje produkcję koki, nawrzuca Amerykanom, wygra wybory, przekona obywateli, by zmienili konstytucję, żeby mógł je wygrać ponownie, i stanie się symbolem walki o prawa Indian? Ma parę możliwości: pójść na emeryturę, napisać książkę, wykładać na temat kryzysu kapitalizmu na zachodnich uniwersytetach. Jednak to jest nudne i pracochłonne. Lepiej zostać piłkarzem. Zawodowym piłkarzem z kontraktem i pensją.

Tak właśnie postąpił prezydent Boliwii Evo Morales. 54-letni Evo (imię będzie nosił na koszulce) w sierpniu zadebiutuje w barwach pierwszoligowego klubu Sport Boys z prowincji Santa Cruz. Morales będzie zarabiał 213 dolarów miesięcznie (mógłby grać za darmo, ale przepisy związkowe nie pozwalają) i choć jest, jak zapewniają wszyscy ludzie prezydenta, w znakomitej formie, to pogra najwyżej 20 minut w meczu. – W końcu jest prezydentem i ma dużo pracy – wyjaśnił prezes klubu.

Morales nie jest oczywiście jedynym piłkarzem wśród polityków. Jego kumpel z Iranu Mahmud Ahmadineżad też gra, nie mówiąc o politykach bliżej domu, takich jak Viktor Orban czy Donald Tusk, który także lubi poharatać w gałę – nawet kiedyś poszedł grać, zamiast głosować w Sejmie, ale potem przeprosił. Futbol jest dobrym sposobem na przekonanie ludzi do siebie – tak przynajmniej myślą politycy, choć niewykluczone, że oni po prostu bardzo chcą grać i karierę polityczną traktują jako odskocznię do kariery piłkarskiej, do której zasadniczo się nie nadają, bo jednak aby być piłkarzem, trzeba umieć coś konkretnego.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy