Początkowo była to dyskusja czysto akademicka i, jak to zwykle między uczonymi bywa, pojawiały się różne zdania na ten temat. Jednakże w XX wieku okazało się, że jeśli odrzuca się prawo naturalne, które mówi „czyń dobro, nie wolno ci czynić zła", prawo stanowione przez struktury państwowe staje się uzasadnieniem systemów totalitarnych. System komunistyczny dbał o to, by wszystko odbywało się zgodnie z prawem. Podobnie było w nazistowskich Niemczech. Kiedy po wojnie na mocy decyzji zwycięskich aliantów osądzano w Norymberdze hitlerowskich zbrodniarzy, ci tłumaczyli się – zgodnie z zasadami pozytywizmu prawnego – tym, że stali na straży obowiązującego wtedy prawa i tylko wykonywali rozkazy. I było to prawdą! Jednakże wyroki norymberskie zapadły na podstawie uznania tego, że ponad prawem stanowionym jest coś, co każe człowiekowi powiedzieć zdecydowanie „nie" wobec ewidentnego zła – nawet jeśli z tego powodu musiałby on ponieść dotkliwe konsekwencje.
Porównałem zapisy konstytucyjne, gdy chodzi o wolność sumienia, w obecnie obowiązującej ustawie zasadniczej i tej PRL-owskiej z 1952 roku. W tej ostatniej w art. 70 jest mowa o tym, że: „Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia swoim obywatelom wolność sumienia i wyznania". Natomiast konstytucja z 1997 r. w art. 53 mówi: „Każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii". Niemal dokładnie to samo. Pamiętam jeszcze z PRL, gdy kardynał Wyszyński i polscy biskupi w swoich listach do wiernych, broniąc wolności religijnej, odwoływali się do konstytucji, do jej art. 70. I co? Nic! Władzy komunistycznej zapisy konstytucyjne za bardzo nie obchodziły. Co więcej, wiemy też, że gdy były prowadzone rozmowy między Watykanem a PRL w drugiej połowie lat 70., to przedstawiciele Stolicy Apostolskiej spotykali się ze stwierdzeniami przedstawicieli polskich władz, że przecież w Polsce jest wolność religijna, bo wyraźnie mówi o tym konstytucja. Zachód dawał się temu legalizmowi prawnemu zwieść. Dla ludzi Zachodu było bowiem rzeczą oczywistą, że konstytucja jest dokumentem podstawowym dla danego państwa i że wszelkie inne akty prawne są ważne o tyle, o ile są z nią zgodne. Tymczasem dla rządzących w PRL konstytucja wcale nie była najważniejsza. Najważniejsze były rozporządzenia, najczęściej tajne. One regulowały, jak należało postępować wobec Kościoła.
Obecna sytuacja w jakiejś mierze przypomina tę z PRL. Wprawdzie po 1989 roku zmieniła się sytuacja Kościoła, ale to nie oznacza, że możemy czuć się bezpieczni, opierając się jedynie na konstytucji i konkordacie, ponieważ ze strony wysokich przedstawicieli obecnych władz spotykamy się z przejawami lekceważenia ustawy zasadniczej. To powrót do mentalności PRL. Konstytucja mówi swoje, na zewnątrz się nią chwalimy, ale w gruncie rzeczy ona nie obowiązuje. To sprawia, że rodzi się poczucie jakiejś niepewności. Nagle się okazuje, że można podejmować szybko, zbyt szybko, różne decyzje – jak choćby te, które zapadły w przypadku ukarania prof. Chazana – dyktowane czy to jakimś naciskiem ideologicznym, czy też aktualną sytuacją lub grą polityczną. To jest szalenie niebezpieczne. Tak nie wolno.
Cały tekst w Plusie Minusie
Tu w sobotę można kupić elektroniczne wydanie „Rzeczpospolitej" z Plusem Minusem