Mieszkają koło nas, ale pewnie lepszym słowem jest słowo „obok", a może nawet „bardzo obok", oddzieleni murem niechęci, obaw i złej legendy. Jeszcze ?60 lat temu Romowie byli nomadami. Cywilizacja jednak i ich nie oszczędziła; wbiliśmy ich siłą polityki socjalistycznego państwa w status ludzi osiadłych; mieszkają więc w zaznaczonych na mapie miejscach, ale przecież inaczej niż my, którzy myślimy o sobie, że jesteśmy pełnoprawnymi Polakami, Słowakami, Węgrami, Rumunami.
Widzimy ich zwykle w świetle stereotypu. Romowie muszą grać na skrzypkach albo wróżyć, żebrać albo kraść. Czy mogą robić coś innego? Czy potrafią się odnajdywać w innych rolach społecznych? Na takie pytanie zwykle nie znajdujemy odpowiedzi. A przecież są fascynujący. Pamiętam, ile dusiłem w sobie różnych emocji, strachu, ale też ciekawości, obaw, fascynacji, kiedy jako dzieciak wędrowałem obok zamieszkanych przez nich bloków na nowohuckich osiedlach. Mieszkali kilkaset metrów ode mnie, ale wybierałem się do nich, jakby to był odległy, egzotyczny świat. Po podwórkach biegały grupy ciemnoskórych, umorusanych dzieci. Przed blokami na wydeptanych trawnikach siedziały bosonogie kobiety w chustach. Przy balkonach kołysali się na krzesłach śniadzi mężczyźni.
Pamiętam gęste od porozwieszanych kolorowych szmat balkony, jakieś suszące się dywany, porozrzucaną przy blokach graciarnię, poczucie nieporządku, chaosu, czającego się wewnątrz ich domów obcego świata i języka, którego się bałem. Żadna wyprawa nie zakończyła się przełamaniem granic. Kiedy podchodzili, my z kolegami dawaliśmy zwykle „dyla". Baliśmy się, że nas porwą, zamkną w ciemnicy i skrzywdzą. Nigdy z nimi nie rozmawiałem, ?a gdy mijali w większej grupie miejsca, gdzie były nasze domy, chowaliśmy się ze strachu w klatkach schodowych. Z czego żyli? Rzadko zadawaliśmy sobie takie pytania. Byli jako społeczność nieprzeniknioną i doskonale osobną zagadką.
Jednak w ich tłumie był jeden człowiek, a ściślej muzyk, który mnie fascynował, i to w sposób niemal obłędny. Dziś uświadamiam sobie, że ta moja fascynacja pęczniała z roku na rok jak gumowy balon; ów romski grajek, skrzypek rósł w mojej wyobraźni; przyciągał uwagę w tempie, które wyznaczało moje z wolna potężniejące zainteresowanie muzyką. Kim był? Trudno powiedzieć. Pojawiał się na ulicach Krakowa incydentalnie; najpierw z rzadka, potem w drugiej połowie lat 90. nawet dość często. Był karłem. Natura albo choroba pozbawiła go władzy w nogach i wzroku. Wcześniej do publicznych występów sadzano go na taborecie. W latach późniejszych używał już wózka dla niepełnosprawnych. Niewielki, łysawy gnom o rzadkiej brodzie i zniewalającym uśmiechu. Rachityczna i chroma prawa ręka trzymała skrzypce jak wiolonczelę. Lewa zaś dłoń zarządzała smyczkiem tak sprawnie, że słuchacze zwykle płakali ze wzruszenia.
Bo ów niepozorny człowieczek, w sensie fizycznym kadłubek, był geniuszem swojego instrumentu. Grał w zapamiętaniu, techniką, przy której wszystko, co wymyślili poprzednicy, wydawało się zwykłym „używaniem" instrumentu, a nie wirtuozerią. Grał w natchnieniu, bezbłędnie, lirycznie, płaczliwie. A wokół niego cygańska kapela, która nie wychodziła z roli tła; muzycy uderzali ?w struny tylko po to, by sprowokować go do solowego popisu, przygotować główne danie, które było jego wirtuozerskim występem. Kraków go pokochał. My, przygodni słuchacze, zatrzymywaliśmy się na dłużej niż jedną chwilę, żeby posłuchać jego grania. Kiedyś, w czasie spaceru po rynku usłyszał go Jehudi Menuhin. Był tak poruszony jego muzyką, że spytał, czy może dołączyć. Potem zaś wyjął skrzypce i dał koncert, który miasto pamiętało przez lata.
Kim był ów kaleki geniusz? Sprawdziłem po latach, długo po jego śmierci. Nazywał się Stefan Dymiter i pochodził z Kowar na Dolnym Śląsku. Kaleką był od dzieciństwa i grał tylko ze słuchu. Gdy był młody, chłopcy z kapeli nosili go ze sobą jak zarzucony na grzbiet plecak. Inwalidzkiego wózka na kółkach dorobił się dopiero przed śmiercią. Ze skrzypcami nigdy się nie rozstawał, ale jako niewidomy, nigdy nie miał szansy zobaczenia, jak należy je prawidłowo trzymać w ręku. Trzymał je więc tak jak było mu wygodnie, dziwnie i pokracznie; ale grał jak geniusz. Jego marzeniem był koncert w filharmonii. Nie wierzył, że kiedyś będzie mu to dane, ale przyjaciele z Piwnicy pod Baranami pomogli. Zagrał więc któregoś dnia w krakowskiej filharmonii, przeżył chwilę triumfu i mógł umrzeć w spokoju. Był rok 2002. Stefan Dymiter kończył właśnie 64 lata.