Bo przecież ledwie kilka miesięcy wcześniej przez ekrany przeszło zmontowane z kronik „Powstanie Warszawskie", również znakomicie odebrane przez publiczność mimo poważnych wad. Nie jest od nich też wolny obraz Komasy, a mimo to Polacy masowo chcą go oglądać.
A co z powieścią o powstaniu? Czy jest równie oczekiwana? Czy miałaby dziś szansę przebić się do masowej publiczności? Jestem przekonany, że odpowiedź na oba te pytania brzmi twierdząco. I zdaje się, że podobnie myślą w PWN, bo inaczej nie wydawaliby powieściowej wersji scenariusza Komasy napisanej przez Marcina Mastalerza. Autorowi tekstu udało się to, co nie powiodło się młodemu reżyserowi. Oglądając „Miasto 44", ma się wrażenie, że jego twórcy zapominają czasem o głównych bohaterach. W powieści te słabości dramaturgiczne zostały wyeliminowane. Nie ma wątpliwości, że Mastalerz skupia się na historii Stefana Zawadzkiego, który przypadkiem angażuje się w konspirację i równie przypadkowo w miłosny trójkąt. Jego los jest w jakimś sensie typowy dla tysięcy rówieśników z tzw. pokolenia Kolumbów, których tak wielu zginęło pod gruzami stolic. Oglądamy z jego perspektywy ostatnie miesiące przed wybuchem powstania, a później walkę, niemieckie zbrodnie oraz klęskę.
I na tym można by w zasadzie skończyć recenzowanie powieści „Miasto 44", gdyby nie pewien drobiazg, który nie daje mi spokoju i który wiąże się z określeniem „pokolenie Kolumbów". Użyłem go odruchowo, tak jak pisząc o kontrkulturze mówi się o generacji '68, a przecież to nie jest jakaś abstrakcyjna nazwa, tylko tytuł powieści Romana Bratnego. Za czasów PRL wiedział to bodaj każdy jako tako wykształcony Polak, dziś to, oczywiście, wiedza dla zaawansowanych. Ale przecież od wydania książki „Kolumbowie. Rocznik 20" minęło niemal 60 lat, a przez ten czas nikomu nie udało się przebić sukcesu tej pierwszej epickiej powieści o powstaniu warszawskim.
Co więcej, nikt do tej pory nie opisał sierpniowego zrywu stolicy w 1944 roku (i tego co go poprzedzało) w sposób równie udany i z podobnym rozmachem. Owszem, mamy fantastyczny „Pamiętnik z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego, ale to jest lektura dla smakoszy, a nie powieść dla masowego czytelnika. Tymczasem Bratny napisał kawał solidnej realistycznej prozy z pełnokrwistymi bohaterami, młodymi żołnierzami AK. Książkę wywołującą emocje, mimo że załganą, bo podtrzymującą tezę komunistycznej propagandy, że powstanie było nieodpowiedzialną awanturą wywołaną przez politycznych bankrutów z Londynu. Prawda, jak dziś wiemy, była zupełnie inna. W Warszawie alianci z zimną krwią zamordowali polską niepodległość niemieckimi rękami. Ale nie o to idzie, tylko o to, że używanie dziś słowa „Kolumbowie" dla określenia generacji, do której należeli Tadeusz Gajcy i Krzysztof Kamil Baczyński, jest wielkim pośmiertnym sukcesem Romana Bratnego, literackiego propagandysty stanu wojennego. Autora „Roku w trumnie", osławionego paszkwilu na „Solidarność". I w jakimś stopniu jest to sukces zasłużony, bo powieść „Kolumbowie. Rocznik 20" wciąż się broni jako robota pisarska, mimo wszystkiego, co wiemy o jej autorze i kłamstwach w samym tekście.
Jak widać, historia literatury pełna jest paradoksów. Bo przecież podobnie jest z „Popiołem i diamentem" Jerzego Andrzejewskiego, najlepszą książką o czasach tużpowojennych. Powieścią zamówioną u autora przez stalinowską bezpiekę w osobie Jakuba Bermana, opowiadającą o dramacie młodych żołnierzy AK, mających do wyboru życie w zniewoleniu, męczeńską śmierć w stalinowskich kazamatach albo beznadziejną walkę do samego końca. Ta generacja raz na zawsze zyskała twarz Zbyszka Cybulskiego, genialnego odtwórcy głównej roli w świetnym filmie Andrzeja Wajdy.