Kilka dni temu podważałem na łamach „Rzeczpospolitej" entuzjazm Dawida Warszawskiego dla obywatelskiej solidarności Francuzów, czego rzekomym przejawem miała być milionowa demonstracja w Paryżu po rozstrzelaniu przez islamistów redakcji tygodnika „Charlie Hebdo". Z tekstu publicysty „Gazety Wyborczej" wyzierała dość naiwna sugestia, że zamach wywołał obywatelskie katharsis w kraju nad Sekwaną, po którym wszelki fanatyzm musi zostać wypchnięty poza margines życia publicznego.
Daleki jestem od kwestionowania sensu tamtej demonstracji. Możliwe, że była potrzebna, a nawet konieczna do podtrzymania społecznego morale. Stanowiła dowód jedności przynajmniej francuskich elit wobec zagrożenia państwa; niemniej trudno mieć wrażenie, że przekonała miliony francuskich muzułmanów do idei prezentowanych przez „Charlie Hebdo". Właściwie należałoby ją ująć w liczbie pojedynczej; do pojedynczej idei wolności słowa, i to rozumianej w sposób dość absolutny, bo przecież profil tygodnika na niej się skupiał, lekce sobie ważąc pozostałe dwie wartości republikańskie: równość i braterstwo.
O braku równości krzyczeli zresztą kolorowi mieszkańcy przedmieść Paryża i Marsylii krótką chwilę później. Braterstwo, a więc wspólne zakorzenienie w wartościach świeckiej i muzułmańskiej społeczności Francuzów, należy w ogóle włożyć między bajki o latających smokach. Ideały zrodzonej w Europie liberalnej demokracji nigdy nie będą zgodne z katalogiem wartości islamu i jeśli oba systemy mają obok siebie egzystować, potrzebny jest elementarny kompromis. Francuska laicite propozycji takiego kompromisu z sobą nie niesie. Zakłada sprowadzanie kwestii wyznaniowej do wymiaru czysto prywatnego. Żaden z nurtów islamu nigdy na dłuższą metę się z tym nie pogodzi.