Rzeczywiście, fenomen Jarocina należy wyłącznie do przeszłości, ale w wywiadzie rzece, który z wokalistą TSA przeprowadził Leszek Gnoiński, mamy przede wszystkim żywe świadectwo tamtych czasów, a nawet jeszcze wcześniejszych, kiedy Piekarczyk, biedny hipis z Bochni, obrywał od milicji za długie włosy i ukrywał się przed wcieleniem do Ludowego Wojska Polskiego. To były lata 70., a kiedy u początku kolejnej dekady bohater odniósł wielki sukces z zespołem TSA, jego życie potoczyło się szybciej, stał się rozpoznawalny wśród wszystkich tych, dla których rock był wyzwoleniem od beznadziei komunizmu. „Zawiał wiatr wolności. Napluliśmy w twarz szarzyźnie i wszystkiemu, co było dookoła nas. Powiedzieliśmy światu, że jesteśmy wolni. Mimo stanu wojennego, czołgów na ulicach i wszelkich zakazów. Świetnie i mocno brzmieliśmy, jak nikt przed nami. Poza tym na scenie chłopaki skakały, tarzały się, robiliśmy różne dziwne rzeczy, jakich nie robił nikt przed nami".
Artystyczny sukces TSA w latach 80., tysiące fanów w całym kraju, setki koncertów i płyty, które pozostały. Słuchamy ich do dziś, a kiedy w zespole zaczęło dziać się źle, Piekarczyk doskonale to wyczuł i starał się nie odcinać kuponów od poprzedniej popularności. „Któregoś razu Tosiek mówi: »Marek, to jest ch...owa muzyka!«, a ja mu na to: »Tosiek, ma być ch...owa, ale nie może być p...asta«". Było mu o tyle łatwiej, że już wówczas wcielił się w rolę Jezusa w musicalu „Jesus Christ Superstar", jeździł ze spektaklem po całej Polsce i mówiono na niego „Jezus z Bochni".