Rogata natura jazzmana

Ameryka jest atrakcyjna. Nawet nie zdajemy sprawy sprawy, jak bardzo jesteśmy przesiąknięci amerykańską kulturą. I nie chodzi tylko o jazz, który gram. To także rock, pop, muzyka współczesna. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy Amerykanami!

Aktualizacja: 22.05.2015 17:30 Publikacja: 22.05.2015 01:40

Rogata natura jazzmana

Foto: Fotorzepa

Gdzie jest statuetka Grammy?



Stoi w domu, mam ją w zasięgu wzroku, kiedy gram na fortepianie.



Jakiej zasadniczej zmiany dokonała w pana życiu?



Jestem bardziej zajęty. Od lutego 2014 roku do dziś zagrałem ponad 200 koncertów.



Wcześniej mniej pan występował?



T

o zależy kiedy. Po powrocie z Niemiec na początku lat 90. grałem dużo klubowych koncertów na kiepskich instrumentach. W pewnym momencie stwierdziłem, że coś jest nie w porządku. Jestem zapracowany, a mam długi. Postanowiłem więcej pisać, na przykład do filmu. Teraz gram w pięknych salach na doskonałych fortepianach.



Słyszałem opinie, że w zdobyciu Grammy pomógł panu Randy Brecker.



Tak, pomógł mi. Proponuję innym zrobić to samo. Namówić Randy'ego na nagranie płyty, wydać ją w USA, a potem czekać na nominację do Grammy i statuetkę.



Pana nowy album nosi tytuł „America". To nawiązanie do miejsca, gdzie odebrał pan Grammy?

Nie, Ameryka jest symbolem kultury, która wpłynęła na moją drogę życia. Jestem uważany za muzyka jazzowego, a jazz nie powstał ani w Mongolii, ani na Księżycu, lecz w Ameryce. Ta muzyka wniknęła w moje dzieciństwo moi rodzice mieli płyty z jazzem, również przedwojenne, amerykańskie. Nasiąkłem tą muzyką, jest częścią mnie. Wiek XX został zdominowany przez kulturę amerykańską, nie tylko tę dla koneserów, ale i popularną: blues, gospel, rhythm and blues, wszystkie nurty wywodzące się z muzyki religijnej Afroamerykanów. Ameryka to także Ameryka Południowa, poszerzmy to pojęcie. Z Kuby i Brazylii wywodzą się style, artyści, wywierający ogromny wpływ na muzykę współczesną. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak wielki. Nie zapominajmy też o argentyńskim tangu. Poza tym Ameryka symbolizuje marzenia o ziemi obiecanej, to miejsce, gdzie spełniają się sny. Tam każdy ma równe szanse, dla emigrantów z Europy, którzy w XVIII wieku nie godzili się na feudalne stosunki społeczne, była ideą stworzenia raju na ziemi. Może naiwną, ale coś z ich marzeń udało się spełnić.

Otwierający płytę utwór „America" napisał pan specjalnie z myślą o tym albumie?

Napisałem go w 1986 r. podczas podróży powrotnej do Europy po pierwszym pobycie w USA. Byłem w Waszyngtonie na Konkursie Pianistów Jazzowych im. Theloniousa Monka, gdzie zakwalifikowałem się do półfinału. Na kawałku papieru nutowego zanotowałem w samolocie utwór, który powędrował do szuflady. Może zagrałem go raz czy dwa na koncertach, nigdy nie został nagrany. Czekał tyle lat, żebym mógł do niego wrócić. Zachowałem kartkę z samolotu na pamiątkę.

Wracał pan wtedy do Polski?

Nie, do Hamburga, gdzie studiowałem na Wydziale Jazzowym Hochschule für Musik. Nie mogłem wrócić do Polski, bo w paszporcie wydanym przez Pagart miałem amerykańską wizę wydaną w RFN. Dla ówczesnych polskich władz nadawałem się od razu do więzienia.

Jak pan trafił do Niemiec?

Już robiąc dyplom u profesor Barbary Hesse-Bukowskiej w Akademii Muzycznej w Warszawie, wiedziałem, że chcę się poświęcić jazzowi. W 1984 roku dostałem zaproszenie do kurortu w Bawarii, niedaleko Garmisch-Partenkirchen. Przygrywałem gościom w ogródku. To nie było moje marzenie, ale się cieszyłem. Miałem dzieci, a w sklepach nie było pieluch ani mleka w proszku. W Niemczech zacząłem dostawać propozycje grania wieczorami jazzu to tu, to tam. Wtedy przypomniałem sobie o Dieterze Glawischnigu, austriackim pianiście i wykładowcy, który był pierwszym Europejczykiem absolwentem Berklee College of Music w Bostonie. Był na warsztatach jazzowych podczas festiwalu w Bolesławcu. Miałem wtedy 17 lat, a on poświęcił dużo czasu. Ktoś mi powiedział, że jest właśnie w Hamburgu, gdzie otworzył wydział jazzowy. Przypomniałem mu się. Pomyślałem, że warto kontynuować studia. Zaprosił mnie do domu i z dnia na dzień zamiast wracać do Polski czy przedłużyć kontrakt z kurortem, zostałem studentem w Hamburgu.

Wracał pan do Polski?

W 1988 r. poleciałem do Warszawy, żeby się spotkać z rodziną. Był wtedy obowiązek zdania paszportu w komendzie milicji. Kiedy chciałem wyjechać ponownie na studia do Hamburga, dostałem paszport przecięty na pół. Pani z uśmiechem powiedziała mi: – Teraz może pan sobie jechać. I pojechałem do ambasady RFN. Byłem przecież studentem niemieckiej uczelni. Poprosiłem o rozmowę z ambasadorem i wytłumaczyłem mu moją sytuację. – Proszę poczekać – powiedział. Siedziałem tam, ale przynajmniej czułem się bezpiecznie. Po jakimś czasie dowiaduję się, że jest telefon do mnie. Dzwonił naczelnik policji w Hamburgu. – Bez żadnych obaw jutro pan może iść po paszport, ma pan moje słowo – powiedział. Rzeczywiście, odebrałem nowy paszport i wyjechałem. Później dojechała żona z dziećmi. Pomyślałem, że nie chcę tu wracać, koniec! Byliśmy gotowi z żoną i dziećmi zostać w Niemczech Zachodnich.

A jednak pan wrócił.

Wróciłem, bo Polska się zmieniła. W 1993 roku definitywnie wymeldowałem się z Hamburga. Wszystko się odwróciło, tak jak ja wróciły setki tysięcy ludzi. Granice się otworzyły, robimy nową Polskę – myślałem. Trochę udało się zrobić.

„America" jest teraz nowym pana kierunkiem?

To podsumowanie 30 lat mojej kariery, a wektory mojej twórczości zawsze były skierowane na Zachód.

Dlaczego Ameryka, która wraz z imigrantami przyjęła muzykę z całego świata, promieniuje teraz swoimi pomysłami?

Bo jest atrakcyjna. Nawet sobie nie zdajemy sprawy, jak bardzo jesteśmy przesiąknięci amerykańską kulturą. I nie chodzi tylko o jazz. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy Amerykanami! W symbolu i w detalu, od McDonalda do kultury masowej. Słuchamy tamtej muzyki, oglądamy ich filmy, fascynujemy się Andym Warholem i pop-artem. W tym wszystkim czuć ducha wolności i być może to jest dla ludzi najważniejsze. To myśl i wola ojców założycieli, żeby Stany Zjednoczone Ameryki były sprawiedliwe, tolerancyjne i wielokulturowe. Mnie Ameryka się podoba.

W czasach naszej młodości obrosła mitem.

Z pewnością tak, bo co nam mogło zaoferować komunistyczne państwo w latach 60., 70. i 80.?

Dla miłośników jazzu był festiwal Jazz Jamboree.

Komuniści zawładnęli jazzem, bo uznali, że zamiast z nim walczyć jak w pierwszej połowie lat 50., lepiej tych, którzy grają i słuchają, mieć po swojej stronie. Dlatego jazz wyszedł z katakumb. Nie zapominajmy, że także w sferze kultury dominowała doktryna sowiecka. Największe trasy koncertowe dla polskich muzyków były po Związku Radzieckim. Na Zachód wyjechali nieliczni: Polański, Komeda. Ci, którzy tu zostali, zgięli karki i pokornie współdziałali z systemem. Niektórym nawet było z tym dobrze. Ale tam, na Zachodzie, było lepiej.

Państwo wspierało i wspiera kulturę w Polsce, a w Ameryce nie.

Z tego punktu widzenia mamy ciągłość systemową. Niektóre elementy pozostały, są celebrowane przez ludzi, którym jest z tym mecenatem kultury wygodnie. Ja nigdy nie dostałem żadnego grantu.

Jak potraktować zamówienie na dzieło „Wolność" wykonane w obecności prezydentów 4 czerwca 2014 roku na placu Zamkowym w Warszawie?

To było konkretne zamówienie, a nie dotacja. Co lepszego można sobie wymarzyć niż zamówienie od samego prezydenta RP? To nie działanie typu: puk, puk, przepraszam, czy mogę dostać grant, bo jestem artystą. A tak jest, bo są odpowiednie formularze i trzeba wypełniać wnioski.

Nie wypełniał pan takich wniosków?

Nie i nigdy się to nie zdarzy. Największą wartością, jaką mam, jest moja wolność.

Dlatego gra pan jazz?

Między innymi dlatego, ale to nie tylko sfera jazzu, to ogólna życiowa postawa.

To zatem cecha charakteru.

Mam rogatą naturę. Zawsze byłem antysystemowy i do tej pory mi tak zostało. W PRL czułem się przytłoczony, nie mogłem się pogodzić z tym, że mogę mieć jakieś zadania wobec państwa, partii. To doprowadziło do tego, że się spakowałem i wyjechałem.

Utwór „America" ma cechy muzyki amerykańskiej?

To bardzo dynamiczny, rockowy temat. Jest tak mocny jak wrażenie, jakie zrobiła na mnie pierwsza wizyta w Ameryce. Dotknąłem tego kraju, byłem tam i to pozostawiło niezapomniane wrażenie. Wtedy poczułem, że jazz i wolność to jedno. Byłem naprawdę szczęśliwy.

Jest też utwór „Funky Punky". To fascynacja punkiem?

Początkowo chciałem, żeby taki tytuł nosił album. To bardzo dynamiczny, wręcz punkowy utwór z fantastyczną solówką Pawła Pańty smyczkiem na kontrabasie. Wyraża potrzebę dynamiki w moim życiu i jest próbą obudzenia śpiących jazzowych rycerzy, którzy chrapią w Polsce, w Europie, gdziekolwiek.

Na płycie znajdziemy różne motywy. Jak ważne są dla pana te filmowe?

Bardzo ważne, bo doceniło mnie pozajazzowe środowisko. Pierwszy film fabularny to były „Wrony" Doroty Kędzierzawskiej. Do jednego z jego tematów powracam na nowej płycie. Drugi to nowa wersja utworu „Gabinet" z filmu „Rewers" Borysa Lankosza. Przełożyłem te kompozycje na język jazzu. Jest też temat „Królowa chłodu" ze spektaklu Teatru Telewizji. Chciałem go sobie i słuchaczom przypomnieć.

Na płycie jest też „Zezowate tango".

To pastisz tanga. Po nim jest utwór „Blue Munk", oba ze sobą współgrają, a kluczem jest film „Zezowate szczęście" Andrzeja Munka. Oba dedykuję reżyserowi, a inspiracją był właśnie jego film, który uważam za jeden z najważniejszych w polskim kinie. Jest tam historia Polski potraktowana z przymrużeniem oka i nasz specyficzny, przewrotny humor.

Rozumiem dlaczego zezowate, ale dlaczego tango?

To moja aluzja do owczego pędu, nadmiernego zainteresowania, wręcz uwielbienia dla tego tańca na całym świecie. Mój ojciec grał tanga na weselach i potańcówkach w latach 60. To był taniec, który kojarzył się u nas z kiczem. Dla mnie to egzotyczny kicz, traktuję go na wesoło, czego podkreśleniem jest mój wrzask na zakończenie utworu.

Może to odrobina szaleństwa?

Jako artyście wolno mi być trochę szalonym. Czy muszę być zawsze poważny?

Nie pierwszy raz wykorzystał pan słowo „blue" w tytule utworu.

Na płycie „Tykocin" jest utwór „Blue Rain". Kolor blue ma duże znaczenie w jazzie i w bluesie. Jest temat „Blue Monk" Theloniousa Monka i „Blue Train" Johna Coltrane'a. Niebieskie jest niebo nad naszymi głowami. To słowo jest traktowane z pewnym nabożeństwem przez Amerykanów, szczególnie czarnoskórych, których przodkowie zostali przywiezieni z Afryki wbrew swej woli. Niewolnicy kierowali swoje prośby do nieba, wznosząc ku niemu ręce. „God Has Smiled on Me" – „Bóg uśmiechnął się do mnie z nieba" – to jedna z najpiękniejszych pieśni gospel, jakie słyszałem.

Aż dziesięć lat minęło od nagrania poprzedniego albumu tria – „Anhelli".

Cały czas koncertujemy, w tym czasie ukazało się kilka płyt z różnorodnymi nagraniami, również z Pawłem Pańtą i Czarkiem Konradem. Moje trio to trzech równorzędnych partnerów, którzy dopełniają się i inspirują. Mamy duży margines swobody, choć to mój zespół i muszę panować nad koncepcją. Trzeba znaleźć muzyków, którzy chcą i potrafią wejść do tej samej rzeki. Moje trio ma potencjał spontaniczności i kreatywności, ale i odpowiedzialności. Między nami zachodzą nieoczekiwane interakcje, to jak jazda bez trzymanki, na całego, bez żadnych ograniczeń.

Nagrywając „Amerykę", myślał pan o konkretnych słuchaczach?

Nagrałem ją dla siebie, a teraz oddaję słuchaczom. Zawsze tworzę z myślą o innych, to mój sposób komunikowania się ze światem. Nie muszę o muzyce opowiadać, wystarczy, że ją wykonuję, nagrywam. Są ludzie, których uważam za przyjaciół, którzy niczego oprócz muzyki ode mnie nie oczekują. Nie chcą wiedzieć, jakie mam poglądy i upodobania, czy wolę koty czy myszy.

Po otrzymaniu nagrody Grammy liczba pana słuchaczy powiększyła się o tych, którzy wcześniej jazzu nie słuchali. Dostaną taryfę ulgową, to lżejszy w odbiorze album niż wcześniejsze?

Dla mnie wcale nie łatwiejszy. Zagrać „Nokturn" Paderewskiego to nie jest bułka z masłem. Mogę też dać komuś nuty utworu „Blue Munk" do wykonania, niech spróbuje. Ale dla słuchaczy to bez znaczenia. Ta muzyka płynie gładko, choć czasem bardzo szybko.

Po koncertach rozdaje pan autografy, jakaś chwila kontaktu ze słuchaczami zapadła panu w pamięć?

Całkiem niedawno po koncercie na festiwalu Jazzowa Wiosna w Zakopanem, gdzie były owacje i entuzjazm, podeszła do mnie kobieta i spytała, czy może mnie dotknąć, żeby poczuć moją energię. Chwyciła mnie za rękę i tak trwaliśmy długą chwilę. To było niesamowite uczucie, naprawdę czułem przepływ energii między nami. To samo dzieje się na koncertach. Nad sceną i publicznością rozpościera się kosmos, czuję siłę, która mnie napędza. Ona wypływa ze mnie, ale chłonę też energię, którą obdarzają mnie słuchacze. To jest jak narkotyk, kiedy mam przerwę w koncertach, brakuje mi tego.

Co mówią panu jazzmani?

Mogę powtórzyć to, co powiedział Czarek Konrad. Że daję muzykom swobodę, ale oczekuję ich pełnego zaangażowania i energii. Czarek gra w wielu innych zespołach, gdzie, jak stwierdził, musi się hamować. Ja mówię mu: podkręć turbinę, i on to robi, a nawet więcej.

Ma pan receptę na sukces, którą przepisałby innym?

Każdy sam pracuje na swoją pozycję. Trzeba być liderem. Są muzycy, którzy swoimi nazwiskami podpisują płyty, a pozostali grają dla nich.

Wystarczy być dobrym i mieć dobrego menedżera?

On pojawia się wtedy, kiedy ma się pozycję. Duże wytwórnie bywają pułapką dla muzyków z ambicjami. Z tego, że album wyda Blue Note, ECM czy Verve, może nic nie wyniknąć. Zależy, jaki rodzaj umowy się z nimi podpisze. To jest moment decydujący. Zwykle podpisuje się ekskluzywne kilkuletnie kontrakty. Wytwórnie uważają, że zaszczytem dla artysty jest sam fakt, iż dla nich nagrywa. Przez kilka lat może się nic nie dziać poza tym, że ukazują się płyty. Szef wytwórni decyduje, co wydaje, a muzyk jest w stresie i wpada w długi.

Co liczy się najbardziej?

Muzyka. Ludzie muszą chcieć kupować płyty, przychodzić na koncerty. Nic poza muzyką ich do tego nie zmusi.

Dzieje się dziś w młodym jazzie coś ciekawego?

Muzykowanie nie jest zajęciem stadnym, co jakiś czas pojawiają się indywidualności. Nawet w Ameryce nie ma teraz żadnego muzycznego fenomenu. Sądzę, że czekają na Mojżesza, który wskaże im drogę. To się dzieje w każdej dziedzinie sztuki.

Brakuje osobowości?

Właśnie, gdzie jest dziś ktoś taki jak Thelonious Monk, któremu nie zależało na pieniądzach? Nie naśladował nikogo, z nikim się nie utożsamiał. Gdzie są ci boży szaleńcy? Gdzie osobowości, które oddziałują na innych? Widzę tylko kalki kalek, podpisywanie się pod tym, co już ktoś kiedyś stworzył. Nadeszły czasy negatywnej selekcji tzw. artystów.

Kto decyduje o tej selekcji?

Życie.

Życie spsiało?

Stało się bardzo proste, nie trzeba się wysilać, żeby znaleźć grupę ludzi, która myśli podobnie. Wystarczy konto na Facebooku i już mamy grono czcicieli „zgrillowanego koguta". A muzyka, w ogóle sztuka, to dzieło samotników; uciekają w samotność, by kreować rzeczywistość po swojemu. Mówimy o środowiskach. Jakie to jest np. środowisko jazzowe? To są jednostki. Reszta to słuchacze i naśladowcy. Chopin był jeden, Bach był jeden, Davis był jeden, Coltrane był jeden, Hendrix był jeden. Mamy teraz wszystko oprócz mocnych, rozpoznawalnych logotypów. Choć myślę, że sytuacja w jazzie nie jest taka zła jak w popie i muzyce klasycznej.

Przed premierą albumu „America", 24 maja w Filharmonii Narodowej, zaszył się pan w Radziejowicach.

Piszę muzykę do poezji Adama Zagajewskiego. Wybraliśmy razem kilkanaście jego wierszy. Formuła projektu będzie podobna do mojego albumu „Struny na ziemi". Premiera już jesienią.

Gdzie jest statuetka Grammy?

Stoi w domu, mam ją w zasięgu wzroku, kiedy gram na fortepianie.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji