Trzy lata temu proponowałam wprowadzenie tego typu ćwiczeń na warszawskiej ASP, lecz uznano, że katedra ilustracji wystarcza. Tymczasem w krajach, gdzie „stripy" uznawane są za osobną, równoważną z innymi dyscyplinami sztukę, naucza się jednoczesności w procesie projektowania plansz i prowadzenia fabuły. Podejrzewam, że za ten stan rzeczy odpowiada postsocjalistyczna tradycja dyskredytująca komiks, a wynosząca ilustrację.
Gorsze dzieci sztuki
Inny problem: gdzie kupić? Najlepiej – podczas komiksowych festiwali i na targach książki. Na co dzień – słabo. Brak u nas wyspecjalizowanych księgarni, toteż komiksowe albumy lądują w butikach przy galeriach, gdzie pojawia się zupełnie inny odbiorca, niekoniecznie ten zainteresowany graficznymi opowieściami. Gdy już tacy się trafią – często zraża ich cena publikacji. A starannie wydawane komiksy muszą słono kosztować, podczas gdy zbyt jest niepewny.
Czy należy się dziwić, że polskie oficyny komiksowe najczęściej bazują na przedrukach?
Właściwie nie ma co narzekać: nadrabiamy zaległości, jeśli chodzi o światową klasykę oraz wybitne dzieła z komiksowego undergroundu. Większość wydawnictw ma także ambicje trzymać rękę na pulsie bieżącej zagranicznej produkcji. I, jak dobrze pójdzie, w miarę możliwości wspierają polskich autorów.
Jest plus tej sytuacji: komiksowe badziewie pojawia się u nas śladowo. Za to smakosze i znawcy mogą czuć się usatysfakcjonowani, choć daleko do zawrotu głowy. Może dobrze, bo w Belgii i we Francji, europejskich królestwach graphic stories, wyspecjalizowane księgarnie pękają w szwach od nadmiaru towaru. Żeby zabezpieczyć się przed stratami, zdarza się, że przyjmują w komis ofertę wydawniczą. Tam problemem jest nadmiar – u nas zadawniona nieufność wobec komiksu.
Pozbądźmy się jednak kompleksów: nie tylko obywatele krajów demokracji ludowej mieli kiepską opinię o obrazkach z dymkami.
„Komiksy to kolorowe zeszyty z kiepskimi rysunkami, głupimi historyjkami i facetami w obcisłych strojach", tak uważał w szkole podstawowej Scott McCloude, a właściwie Scott McLeod, bostończyk, rocznik 1960. Przełom nastąpił w VIII klasie, gdy kumpel pożyczył mu kolekcję komiksów. Chłopak wpadł, zakochał się, oszalał. Pojął, że potencjał graficznych opowieści daleko wykracza poza infantylne fabuły na niskim plastycznie poziomie. Postanowił to osobiście udowodnić, wybierając zawód rysownika. Wiele lat później McChmura napisał/narysował dzieło teoretyczne, a zarazem hymn pochwalny na cześć gatunku.
„Zrozumieć komiks", premierowo wydany w USA w 1993 roku, niedawno pojawił się na polskim rynku (Kultura Gniewu, 2015). To zawarte w dziewięciu rozdziałach dywagacje na temat cech i własności „sztuki sekwencyjnej" (z tego tomu zacytowałam w leadzie dwie definicje).
McCloud zastosował dowcipny chwyt: przewodnikiem po rozważaniach jest... on sam. Ale sportretowany cartoonowo, czyli w maksymalnie uproszczony, odbiegający od realiów sposób. Ot, ludzik z kreskówek. Bystry i dysponujący bogatą wiedzą, lecz przecież nierzeczywisty. Autor tłumaczy powód ukrycia się za cartoonowym alter ego – tak najłatwiej usidlić odbiorcę. Dać mu poczucie, że ma przed sobą każdego i nikogo. Że gada do niego głos, który słyszy wewnętrznym uchem. Że to nie wykład, lecz rozrywka, intelektualny żarcik. W ten sposób z balona uniwersyteckiej rozprawy spuszczone zostało powietrze, choć w istocie wywody McClouda zasługują na katedrę, nawet ex cathedrę. Rzecz wybitna, erudycyjna. Jednak... dla czytelnika pozbawionego analitycznego zacięcia mankamentem będzie nadmiar schematów, słupków, wykresów i pokrętnych – może źle przetłumaczonych? – definicji (np.: „Tak jak wizualna ikonografia jest słownikiem komiksu, tak jego gramatyką jest dookreślenie"). Przypomniało mi to słynną, pionierską rozprawę Abrahama Molesa „Kicz, czyli sztuka szczęścia", w której autor usiłował wyjaśnić tytułowe zjawisko, adaptując wzory fizyczne (sic!) do tematu. Użycie precyzyjnych „narzędzi" zapożyczonych z nauk ścisłych nie miało sensu w odniesieniu do czegoś tak nieprecyzyjnego, niepoddającego się sztywnemu kategoryzowaniu, jak fenomen kiczu. Podobne scjentyczne skrzywienie szkodzi albumowi „Zrozumieć komiks".
Niemal jednocześnie ukazał się inny przewodnik dla amatorów graphic novels, o wiele trafniej charakteryzujący medium zwane komiksem.
Magiczne pióro
Sam Zabel i magiczne pióro" Nowozelandczyka Dylana Horrocksa także poświęcony został fenomenowi komiksu, lecz nie od strony naukowej, lecz poetycko-fantastycznej. Wydany właśnie w Polsce tom polecam tym, którzy nad teoretyzowanie przedkładają praktykę. Bohater historii – tytułowy Sam Zabel – za sprawą magii przenosi się w różne miejsca ziemskiego globu, pojawia się na innych planetach; cofa się w czasie; spotyka z superbohaterami klasycznych komiksów, a także z postaciami (oraz twórcami) mangi. Tempo akcji zawrotne, wymagające napiętej uwagi i znajomości historii sztuki oraz kultury, zarówno wysokiej, jak i popularnej. Najważniejsze – Sam nie jest sam na tej czasoprzestrzennej karuzeli. Otaczają go figury wymyślone, fantastyczne, ale też zwykli ludzie, z jakimi można się spotkać na co dzień. A i Zabela nękają dylematy typowe dla współczesnego artysty: oddać się komercji i mieć zapewniony byt czy tworzyć samodzielnie, ryzykując biedę?
Pytania aktualne dla każdego, kto zdusza w sobie potrzebę kreatywności dla dobrobytu i dobra rodziny. Cena, jaką się za to płaci, to niechęć do siebie i wykonywanego zajęcia, chęć ucieczki, a przynajmniej – przemyślenia sensu życia.
Dodam, że tak jak narrator w „Zrozumieć komiks", również posiadacz magicznego pióra nie ma wyrazistych, realistycznie przedstawionych rysów. Sam Zabel to kolejny cartoonowy bohater, otoczony plejadą cartoonowych postaci. Znów umowność rysunku pozwala czytelnikowi lepiej współodczuwać rozterki herosa, jednocześnie bez zgrzytu przenosić się wraz z nim do świata fantazji. Przy okazji może zwiedzić kopalnie komiksowych możliwości – w realu i w wyobraźni. Przyznaję, że ten baśniowo-historyczny sposób smakowania wyjątkowości gatunku jest mi bliższy niż teoretyzowanie McClouda.
Jednak żeby zanurzyć się w morzu komiksowych możliwości, te dwa tomy nie wystarczą. Gdyby mnie ktoś pytał, jak oswoić (się) i zachłysnąć powieściami graficznymi, podsunęłabym inną metodę: poszukiwania tropami immanentnych cech gatunku. Stylistyka nieważna – komiks wchłania i adaptuje każdą, byle konsekwentnie i przekonująco stosowaną. Można rysować realistycznie, deformować, łączyć techniki, mieszać poetyki. Do tego cała paleta sposobów snucia narracji. Są komiksy nieme, fabuły opowiedziane wyłącznie ilustracjami. Bywają komiksy gadatliwe, gdzie trzeba z równą uwagą śledzić zawartość dymków, jak i przyglądać się akcji.
Z mojej komiksowej biblioteki wybrałam kilka albumów. Nie są rozrywkowe, lecz porywające – plastycznie. I bez względu na to, jakiej epoki dotyczą – komentują współczesność.
„Dzień targowy" Jamesa Sturma na pozór zionie nudą. Wystarczy jednak przejrzeć kilka stron, żeby wiedzieć: to dzieło mistrzowskie. Podczas lektury doświadczamy synestezji.
Idealna równowaga treści i obrazu, tempa opowiadania i akcji, przestrzeni wypełnionej „dzianiem się" i pozostawionej na refleksję. Jednak największym osiągnięciem Sturma jest sposób opowiedzenia nudnej fabuły tak, że staje się fascynująca. Co więcej – zdarzenie, które ma miejsce w żydowskim sztetlu na początku XX wieku, wydaje się aktualne, przystające do naszego tu i teraz. To nie tylko moja opinia. We wszystkich internetowych recenzjach „Dnia targowego" – a piszą je na ogół bardzo młodzi ludzie – pojawia się określenie: uniwersalna historia.
Bohaterem jest ubogi rzemieślnik trudniący się tkaniem dywanów. Ale nie byle jakich – Mendelman wkłada w nie swoje odczucia, spostrzeżenia, wiarę. Całą prawdę o sobie. I choć sam tkacz ani przez moment nie postrzega siebie jako artysty – jest nim. Nie uznaje fuszerki, za każdym razem stara się osiągnąć doskonałość, nie licząc przepracowanych godzin, nie oszczędzając na surowcach. Jednak mało kto jest w stanie docenić te tkackie arcydzieła. Konkurencją dla mistrza staje się masowo produkowana tandeta. Badziewie wyznacza standardy ceny i smaku.
Jak dziś.
Co stanowi o jakości tego komiksu? Otóż nie można go zastąpić żadną inną formą. Autor wie, jak pokazać czas. Pojawienie się zorzy na niebie czy zapadająca noc rozpisane zostały na kilka kadrów, większych, mniejszych, czasem całostronicowych. Tkacz człapie powoli, Sturm niespiesznie rozwija sekwencje. Może lepiej oddałby to film? Nie, widzowie posnęliby: cała akcja trwa dobę, ale prawie nic się nie dzieje. W dodatku dialogi są szczątkowe, połowa plansz obywa się bez dymków.
Za to bohater prowadzi monolog wewnętrzny. Obserwuje świat i ludzi, komentuje w myślach. Zastanawia się nad sobą i przyszłością rodziny, jednocześnie szkicując w głowie projekty nowych dywanowych kompozycji. Doskwiera mu pełny pęcherz (załatwia potrzebę) i otarta pięta (boli coraz bardziej). Przyziemność i proza mieszają się ze wzniosłością. Jest też miejsce na humor. Wyciszony, lecz rozpraszający nastrojową monotonię.
Powieść? Nikt nie przebrnąłby przez opisy krajobrazów. A Sturm po prostu je ilustruje. Przedwiośnie, brzydkie okolice, bure pola, łyse drzewa, obskurne miasteczko i targ, po którym kręcą się mało urodziwe typy i chude psy. Taki pejzaż: brud, smród, ubóstwo. Sturm portretuje to bez cienia sentymentalizmu. Mocny kontur, zwięzła charakterystyka postaci, bura kolorystyka. Zero słów, mnóstwo treści.
Na logikę i na oko
Komiksy autotematyczne – jak wspomniane powyżej „Zrozumieć komiks" i „Sam Zabel..." – to stosunkowo świeży pomysł. Prace pozornie przystępne, w istocie trudne, wymagające erudycji, otwartej głowy i oblatania w komiksowych konwencjach. To jednak nic w porównaniu z wymaganiami, jakie stawiają odbiorcy autorzy dzieła zatytułowanego „Logikomiks" (W.A.B. 2011). To rysowany wykład o paradoksach połączony z biografią Bertranda Russela (1872–1970), jednego z najtęższych umysłów wszech czasów, noblisty, pacyfisty i społecznika. Autorzy dzieła to trójka Greków (plus francuska żona jednego z nich) z wykształceniem ścisłym: informatyk wykładający na Uniwersytecie w Berkeley, matematyk zajmujący się reżyserią filmową i teatralną oraz ekonomista parający się animacją, reklamą i komiksami.
Ten zespół zilustrował wykłady (na uniwersyteckim poziomie) traktujące o podwalinach współczesnej filozofii, logiki, matematyki, w konsekwencji prowadzących do powstania informatyki. Jednocześnie trzej panowie oraz jedna pani opowiedzieli o sobie i procesie powstawania rzeczonego „Logikomiksu". W sumie tom pomieścił siedem równoległych wątków. I nic nie pęka, nie zgrzyta, poza może mało odkrywczą stroną graficzną.
Dokonania Greków wyprzedziły (datą publikacji) „Trzy paradoksy" autorstwa Amerykanina Paula Hornschemeiera (w Polsce opublikowane przez Kulturę Gniewu, 2009). Podobna konstrukcyjna zasada – warstwa „tu i teraz" zderzona z retrospekcją oraz wywodem filozoficznym. Najpierw weekendowe odwiedziny w rodzinnym miasteczku; spacer z ojcem, podczas którego autor wspomina dzieciństwo oraz ówczesne fascynacje i porażki towarzyskie; jednoczesne niepokoje – czy obecna dziewczyna odwzajemni uczucie?; rozmyślania o komiksie, który autor tworzy.
W zeszycie koegzystują na równych prawach różne strefy czasowe, odrębne strefy rzeczywistości i świadomości; cytaty (w sensie plastycznym) plansz z komiksu o paradoksach Zenona. Wspomnienia, dawne zauroczenia (nie tylko artystyczne) oraz bieżące wydarzenia zostały wyodrębnione przez sposób rysowania.
Literatura odkryła to w latach 20.–30. XX wieku: monolog wewnętrzny i strumień świadomości. W komiksie pojawiło się to z mniej więcej półwiekowym poślizgiem. Czy w wydaniu rysunkowym miało to szanse zmierzyć się z dokonaniami Faulknera, Joyce'a, Becketta, Gombrowicza, Hrabala?
Choć gatunki nieporównywalne, zaryzykuję porównanie (prosząc o wybaczenie za uproszczenia).
Oto Joe Matt, kanadyjski autor i główna postać komiksu „Spust". Gość godny politowania, boi się seksu, jako że pożądając baby, stałby się jej poddanym. W efekcie nie umie stworzyć długotrwałego związku. Atrakcyjne dziewczyny napełniają go równie wielkim pożądaniem jak strachem. To sprawia, że próbuje znaleźć inny sposób na rozładowanie erotycznych napięć: pornos plus ręka.
Niewinnie brzmiący tytuł „Spust" dopełnia buńczuczny, prowokacyjny podtytuł-wyjaśnienie: „pamiętnik onanisty pasjonata". Do tego równie ekshibicjonistyczna okładka – facet leżący w betach, twarzą w poduszce, z walającymi się dookoła kawałkami papieru toaletowego. Jakby było mało, czwartą okładkę zapełnia komiks-komentarz: dwie laski w galerii handlowej dostrzegają „Spust", sądzą, że to książka o zakupoholiczce, kartkują tom, oburzają się, wyrażają pogardę i... biegną kupować nowe buty. A beznadziejny autor beznadziejnego komiksu czeka – bez nadziei – na spotkanie z czytelnikami.
W albumie „Kiedy Dawid stracił głos" Judith Vanistendael (scenariusz/rysunki) podjęła temat na pozór niekomiksowy: nowotwór krtani tytułowej postaci.
Nie ona pierwsza sięgnęła po tak drastyczny motyw. Ponad dwa lata temu ukazała się „Parenteza" Élodie Durand, rzecz o raku mózgu, który przeszła autorka – ale tamten album nie poruszył mnie zbytnio.
Natomiast Vanistendael udało się sprawić, że czułam ból – fizyczny i emocjonalny. Jak bohater i jego trzy kobiety, partnerka oraz dwie córki (w wersji francuskiej tytuł brzmi „David, kobiety i śmierć", notabene też rodzaju żeńskiego). Ludzie, jakich wiele, nie piękni, nie bogaci, nie sławni. Historia została pokazana z perspektywy każdej postaci z osobna. To uatrakcyjnia fabułę, a także pozwala Vanistendael naszkicować portrety psychologiczne dramatis personae.
Od pierwszych kadrów wiadomo, że nie będzie zabawnie. Jednak tragedia jest opowiedziana niuansami, bez krzyku. Autorka omija też rafy sentymentalizmu czy patosu. A przede wszystkim unika przynudzania. Nie pozwala czytelnikowi dłużej trwać w jednym nastroju. Przygnębiające sceny zderza z momentami pełnymi ciepła, nawet humoru. Rozpacz wycisza czułością.
„Kobieta mego życia, kobieta moich snów" ze scenariuszem Pedro Brito i rysunkami Joado Fazenda opowiada losy pewnej pary, oficjalnie związanej węzłem małżeńskim od trzech lat. Nie są szczęśliwym stadłem. Niechęć, pretensje i kłótnie, kojone (na krótko) w łóżku. Typowe małżeństwo egoistów z twórczymi ambicjami. Poznajemy ich w kiepskim momencie – obydwoje starają się przełamać twórczy impas. Elsa maluje i rżnie obrazy; Tomas, pisarz, dziennikarz, usiłuje wykrzesać z papierosów i maszyny do pisania pomysł na komiksowy scenariusz dla dorosłych. Nie wychodzi, pustka w głowie.
Akcję niespodziewanie podkręca... roślina. Doniczkowa, o niespotykanym kształcie. Wnosi element magii, tajemnicy, niepokoju. Potem jest jeszcze dziwniej: sen Tomasa o pięknej dziewczynie zamienia się w jawę. Jednocześnie Elsa zmienia orientację seksualną.
Nikt jednak nie byłby w stanie przewidzieć finału. Wściekłe wyznanie Tomasa, namazane (czerwoną farbą, szerokim pędzlem) na wystawionych w galerii obrazach Elsy, spotyka się z ogólnym aplauzem. Tylko jeden krytyk jest innego zdania, które wyraża, wymiotując na płótno. Ingerencja zachwyca autorkę. Mnie także, bo nieraz mam ochotę tak właśnie zareagować na sztukę.
Nie, tym razem to nie jest mięśniak w obcisłych trykotach. Ale dla znawców Korridy – bożyszcze. Juan Belmonte Garcia z Sewilli, rocznik 1892. Urodził się z defektem na pozór uniemożliwiającym start na arenie: chudziutkie, krzywiczne kończyny dolne plus potężny tors. Groteskowy kontrast.
W tym nieciekawym ciele skrywała się gmatwanina kompleksów i dumy, nieśmiałości i brawury. Na przekór danym wyjściowym Juan marzył o karierze toreadora. I odniósł sukces. Wypracował własną technikę drażnienia zwierzaka muletą. Stał nieporuszenie w miejscu, manewrami płachty zmuszając coraz bardziej ogłupiałego byka do wielokrotnych rund wokół siebie. I nagle pach! – zadawał śmiertelny cios.
Tydzień przed 70. urodzinami Belmonte wypalił cygaro, łyknął wina, wyciągnął pistolet i palnął sobie w łeb. Jay Writght w komiksie „The Lonely Matador" zabawił się w probabilistykę – co by było, gdyby...? Gdyby odarty z glorii sławy i samczych sukcesów król Korridy nie targnął się na życie, lecz wiódł je według wskazań doktora?
Starość Belmonte? Przygnębiająca. Mieszka w ubogiej dzielnicy niezidentyfikowanego miasta, samotnie (zgodnie z tytułem), jeśli nie liczyć psa. Obydwaj, pan i pupil, nie grzeszą wzrostem ani urodą. Ale mają metodę na poprawę samooceny – przebierają się. Oto Nieustraszony Pogromca Byków. Krucza brew, uwodzicielskie baki, wypomadowana czupryna. No i starannie wystylizowany strój. Z kolei kundel paraduje z... rogami zamocowanymi na łbie jak kokarda. W piątki we dwójkę odgrywają Korridę. Przypadkowi widzowie, spacerowicze, dębieją z wrażenia. Sukces! Na miarę upadłych gwiazd.
Skandalizujący tom „Zagubione dziewczęta" scenarzysty Alana Moore'a i rysowniczki Melindy Gebbie powstawał aż 17 lat. To tyleż prowokacja, co hołd złożony trzem bohaterkom ponadczasowych literackich hitów. Oto w luksusowym hotelu spotykają się trzy panie, które mają się ku sobie pomimo różnic wieku i statusu. Najstarsza to dystyngowana stara panna z majątkiem – Alicja Fairchild. Zaprzyjaźnia się ze swym przeciwieństwem – Dorotką Gale, dwudziestokilkulatką z Kansas, bez wykształcenia i ogłady. Potem doszlusowuje do nich Wendy Potter, pulchna trzydziestolatka, mieszczka żyjąca w cieniu dużo starszego męża. Kobiety mają coś wspólnego: upodobanie do miłosnych gierek, niekoniecznie z płcią przeciwną. Przewodniczką po krainie seksu okazuje się lady Alice, ale jej młodsze przyjaciółki nie zostają w tyle. Damskie trio co chwila szczytuje, dogadzając sobie ręcznie, językiem i sztucznym penisem. Równocześnie podniecają się opowieściami. Każda snuje wspomnienia z dzieciństwa, gdzie tkwią korzenie ich nadchutliwości. Początkowo przywoływanie przeszłości jest dla uczestniczek orgietek przyjemne. Wraz z bardziej wyuzdanymi pieszczotami wspomnienia przybierają na ostrości. To już nie soft porno – to hard core, psychiczny i seksualny.
Erotyczny luz czyni cuda – wyzwala jak psychoanaliza (praktyki Freuda są także wspomniane). Wracają wyparte ze świadomości obrazy. Okazuje się, że Dorotka przeżywała miłosne wzloty z tatusiem; Wendy baraszkowała z braćmi, łobuziakiem Piotrusiem, jego bandą i siostrą oraz zwyrodnialcem kapitanem Hukiem; lady Fairchild, deklarującą brak zainteresowania brzydszą płcią, molestował stary przyjaciel rodziny. Każda z nich na swój sposób uciekała przed tym, co ją emocjonalnie zraniło czy przeraziło. Każda unika wspomnień o tych, którzy wykorzystali ich niewinność i naiwność.
Te przejścia sprawiły, że odtąd łączyły seks z fantazjowaniem; że zwątpiły w sens etycznych kryteriów. Wszystkie trzy oszukiwały się. Dopiero naga – w sensie dosłownym – spowiedź przed koleżankami sprawia, że stają się prawdziwie dojrzałe i wolne. Oto dobroczynne działanie pornografii, dowodzi Moore.
Myszy wgryzają się w kulturę
W komiksowych bajkach prym wiodą szkodniki. „Mysia straż. Jesień 1152" to obsypane nagrodami autorskie dzieło Davida Petersena dla odbiorców w każdym wieku. Zgodnie z tytułem bohaterami serii są gryzonie, na ogół niecieszące się naszą sympatią. Jednak okazuje się, że one mają bardziej pod górkę. Wypada docenić ich dzielność oraz... rolę kulturotwórczą. To nie pierwszy występ myszy na scenie kultury. Są tu obecne od dawna, od bajek Ezopa i La Fontaine'a przez „Dziadka do orzechów" Hoffmanna i Mickey Mouse do współczesnych myszowatych typów, z których najsłynniejsze to te z komiksu „Maus" Spiegelmana. Przypomnę jeszcze mojego faworyta, „Kapitana Sheera" z komiksu Marcina Podolca (choć w tym przypadku uczłowieczone zostały szczury... jakby).
W tomie „Bez końca" polskiego duetu Paweł Garwol/Roman Lipczyński pojawia się nowelka „Andergrand" (tak właśnie tytuł pisany, fonetycznie). Fabuła istotnie rozgrywa się w podziemiu, w strefach kanalizacyjnych. Dno ma podteksty. Kojarzy mi się „Przemiana" Franza Kafki (to o Gregorze, który zamienił się w robala, lecz odbierał rzeczywistość podobnie jak za człowieczej postaci, z tą różnicą, że zachwycał go zapach gnoju). I coś z innej epoki, lecz równie niesamowitego. Pamiętacie „Dziadka do orzechów" E.T.A. Hoffmanna (bajka znana dzięki baletowi Czajkowskiego) i jego Króla Myszy? Niedobry i łakomy władca łaknął wciąż cukierków, od których wydawał się uzależniony. Tym razem chodzi o innego rodzaju kalorie.
Story zaczyna się w... klopie. Chwila nieuwagi i pewnemu mężczyźnie wpada do muszli telefon komórkowy. Niestety, trafia w ekskrementy. Właściciel komóry jakoś ma opory przed jej wyłowieniem; obiekt niknie w rurach. Chłop ma przesrane. Pozornie. Bo oto dzwoni telefon stacjonarny (morał: nie wyrzucajcie, czasem się przydaje!). Ktoś zaprasza go do piwnicy, w najciemniejszy kąt. Tamże odzywa się głosik z rury. „Lucjan", przedstawia się szczur i serdecznym gestem podaje łapkę. Zwraca mężczyźnie komórkę, którą znalazł i z której skorzystał w krytycznej sytuacji: żona miała zawał, dzięki telefonowi wezwał na czas mysie pogotowie. Panowie opijają szczęśliwy zbieg okoliczności; zakumplowują się. Odtąd przestaje doskwierać im samotność, razem chadzają do pubu „U Brata". Oby nie spotkali tam białych myszy!
I oby żaden gryzoń nie ośmielił się zaatakować mojej półki z komiksami.