Reklama

Komiks, Jedenasta Muza

Polacy z pokolenia urodzonego w PRL często żywią do komiksów niechęć wyssaną z mlekiem socjalizmu. Niesłusznie.

Aktualizacja: 06.09.2015 19:23 Publikacja: 05.09.2015 01:00

Najkrótsza definicja komiksu? Sztuka sekwencyjna. Dłuższa i „naukawa" brzmi: celowa sekwencja sąsiadujących ze sobą obrazów plastycznych i innych, służących przekazywaniu informacji i/lub wywołaniu reakcji estetycznej u odbiorcy.

Graficzne opowieści dla dorosłych otaczała w PRL zła sława: mówiono, że to prymitywny kicz bez wartości. Argumenty natury intelektualno-artystycznej podsycała propaganda polityczna – bohaterowie byli nam ideowo obcy, imperialistyczni.

Paradoksalnie, w tym samym czasie pompowano nas dumą z racji sukcesów naszej ilustracji, dziedziny spokrewnionej z komiksem, a także zaśmiewaliśmy się z rysunków satyrycznych okraszających prasę. Komiks był na wyciągnięcie ręki – ale nie było dla niego klimatu.

Drzewo genealogiczne

Oponenci utrzymują, że komiksy nie należą do wysokiej sztuki, tylko do niskiej popkultury. Że nie sposób ich zaliczyć ani do literatury, ani do malarstwa. Że ich fani są pozbawieni gustu, wrażliwości oraz głębszych zainteresowań.

Tymczasem drzewo genealogiczne komiksów sięga korzeniami odległych kultur, gałęzie oplotły średniowieczną Europę, pędy przebiły się przez nowożytność, a od XIX wieku korona rozrosła się w różnorodnych kierunkach.

A było tak: już starożytni Grecy... O, nie tylko! Już starożytni Egipcjanie, Fenicjanie, Rzymianie (po Grekach) rzeźbili czy malowali długie fryzy, w których zawarte były „reportaże" z ważnych bądź mniej istotnych wydarzeń. Graficzne opowieści tworzyli średniowieczni „opowiadacze" życiorysów świętych, rozpowszechnianych za pośrednictwem drzeworytów, a po Gutenbergu – wydawane drukiem. A zwoje japońskie i europejskie albo ikony (i inne święte obrazy) obramione scenkami z przeszłości pokazanych postaci?

Można też przypomnieć tapiserie opowiadające jakąś fabułę rozpisaną na kilka–kilkanaście gobelinów (choćby arrasy wawelskie). Dodajmy historyjki z morałem Williama Hogartha, ukazującego w kolejnych scenkach karierę i upadek rozpustnika, nierządnicy, małżonków bez zasad. Toż to wszystko była „sztuka sekwencyjna". Wypada jeszcze przywołać teki graficzne (choćby słynne teki Ambroise'a Vollarda, marszanda-wizjonera zapraszającego do współpracy takich tuzów, jak Chagall czy Picasso) złożone z iluś plansz o wspólnym wątku.

Reklama
Reklama

O polskim podwórku będzie poniżej – więc dodam tylko, że mam też własny skromny wkład w popularyzację gatunku za pomocą... środka transportu. Od roku prowadzę projekt „Metrowe komiksy" na stacji metra Marymont, czyli w Galerii A19. Miejsce publiczne, ogólnodostępne. Prace tam eksponowane to obrazkowe opowieści w makroskali wypełniające ścianę 37-metrowej długości. Warunek, jaki stawiałam artystom – ma to być sekwencja, czyli ciąg zdarzeń, zawarta w pojedynczym kadrze. Ostatnia z cyklu praca, autorstwa Agaty Zbylut, wciąż do oglądania, do końca września. W sieci do wglądu poprzednie dokonania, kolejno: Piotra Macha, Marcina Podolca, Małgorzaty Jabłońskiej i Adama Wojcickiego.

Podkreślam damski wkład w prezentację, jako że sztuka sekwencyjna to teren zdominowany przez mężczyzn. Kobiety zajmujące się komiksem lokowano na marginesie gatunku, bardziej jako baby-dziwa i odmieńce. Dopiero w ostatnich dwóch dekadach komiks zaczął skręcać w stronę równouprawnienia. Zdolne i znające swą wartość rysowniczki wybijają się na niezależność, wspierane przez teoretyczki i krytyczki. Czego dowód czytelnicy „Plusa Minusa" mają w ręku.

Matołek i szok

Jeśli kogoś ciekawi, dlaczego zajęłam się tą dyscypliną – spieszę wyjaśnić, przy czym nie obejdzie się bez historycznej wkładki. Moja generacja znała komiksy z dzieciństwa, dzięki Koziołkowi Matołkowi, Bolkowi, Lolkowi, Tytusowi, Romkowi, A'Tomkowi, Gapiszonowi, Kwapiszonowi, Kapitanowi Żbikowi i innym sympatycznym, lecz intelektualnie niewymagającym postaciom. Ich „ojcowie" wiedzieli, że mają przekazać dydaktyczne treści w sposób przystępny i dowcipny, toteż kreowali bohaterów pogodnych, sympatycznych i pozytywnych, fundując im przygody z happy endem. Na szczęście Marian Walentynowicz, Bohdan Butenko, Henryk Chmielewski vel Papcio Chmiel i Grzegorz Rosiński to byli/są wybitni graficy. Ich plastyczne wizje kształtowały nas estetycznie – za co im chwała.

Zagrożeniem ze strony „zachodniej tandety" były wydawane wówczas w wersjach papierowych animacje Disneya. Wstyd przyznać – kochałam się w tej stylistyce, kochałam ten cykl. Serię „Golden Book" można było zdobyć w niektórych księgarniach. Zgromadziłam zbiorek tych złocistości przy aprobacie dorosłych – widać uznano je za pomocne w nauce angielskiego.

Dawno je rozdałam, za to do dziś przechowuję skarb: „Trzy świnki" z obrazkami według pana Walta D. i tekstem... Mariana Hemara.

Tomik dostała moja babcia Wanda Tatarkiewicz-Małkowska z dedykacją od autora dialogów w roku pańskim 1936. Z jakiego powodu? Bo reżyserowała audycję do radia według Hemarowego scenariusza. To niejedyny komiks, który natchnął babunię do realizacji spektaklu w radiowym Teatrze dla Dzieci i Młodzieży. Kilkakrotnie sięgała po Kornela Makuszyńskiego („O dwóch takich, co ukradli księżyc", „Przygody Koziołka Matołka"). Konkurencją dla polskiego Matołka był francuski Roudoudou, także uwieczniony przez babcię na antenie Polskiego Radia, ale to zupełnie inna historia...

Reklama
Reklama

Wszystko to jednak dotyczyło przedszkola i szkoły podstawowej. Żaden nasz ilustrator nie zaryzykowałby powieści graficznej dla czytelników po maturze. W mniemaniu ogółu komiks był niepoważny, infantylny. Zgniły imperializm mógł sobie na takie coś pozwolić, bo tam dorośli pozostawali niedojrzali przez całe życie, ale nie obywatele PRL!

Doznałam wstrząsu, kiedy ktoś nieopatrznie podarował mi zeszyt „Ostatnie dni Sodomy". Byłam w szkole podstawowej, niewinna i nieuformowana estetycznie. Nowość mnie urzekła, zachwyciła. Teksty dopełniające kadry były wprawdzie po angielsku i nie wszystko chwyciłam, ale wymowa rysunków nie pozostawiała wątpliwości: bohaterowie zachowywali się mocno nagannie i na pewno nie chodzili co niedziela do kościoła, aby wyspowiadać się z bezeceństw. Wiele lat później zrozumiałam: wizualnie rzecz nie tylko ocierała się kicz – była jego kwintesencją. Jednak wtedy tego nie dostrzegałam. Zaskoczyło mnie jedynie, że adresatami obrazkowych historii mogą nie być dzieci.

Ciąg dalszy edukacji w komiksowej materii nastąpił dzięki historii sztuki. Pop-art, Roy Lichtenstein, jego pomysł na malarstwo – adaptacja kreskówek Disneya i kadrów wyjętych z pasków dla dorosłych, lecz bez większych intelektualnych pretensji. W powiększeniu banał szlachetniał; wyabstrahowany z kontekstu obrazek intrygował; dymki i napisy oddające dźwięki okazywały się starannie przemyślanymi dopełnieniami kompozycji. Rewolucyjne, brawurowe! To odkrycie kazało zainteresować się pogardzanym (u nas) zjawiskiem. Wiodło do odkrycia: to jednak nie takie łatwe stworzyć syntezę akcji, emocji, nawet fonii w jednym kadrze!

Skoro o ambitnej sztuce mowa. Nastoletnia, sięgnęłam po „dorosłą" prasę – i ze zdumieniem odkryłam tam inny rodzaj parakomiksowej działalności, na wysokim artystycznym pułapie. Zdecydowanie nie była to twórczość dla małolatów. Ale też – nie dla prostaków, dla betonowych partyjniaków, choć ci ostatni przymykali oko na takie ekscesy (w myśl teorii wentyli).

Rysunki, które oglądałam w pismach, były dedykowane inteligencji jako klasie społecznej. Nawet my, młodzi, wiedzieliśmy – adresatami rysowanych felietonów są warstwy, które choć nie najbogatsze, to mają autorytet. Tak jak teatr, film; jak sztuka, moda. Jak wszystko, co się liczyło, co nas konstytuowało. PRL-owskie dziennikarstwo – a rysowana satyra do niego należała – też miało wiele odmian, od gadzinówek po awangardowe periodyki starające się wpuścić między szpalty świeże powietrze.

Epoka Gierka to ustrojowo-ekonomiczny dziwoląg. Jednak wygibasy polityczne i gospodarcze dawały szanse wielu twórcom „niepoprawnym" myślowo/poglądowo, także rysującym satyrykom. Wówczas większość tygodników (również niektóre gazety) miała zakontraktowanego swojego rysownika-satyryka systematycznie publikującego rysowane felietony. Na ogół jednokadrowe, czasem rozwinięte w dwu- lub trzyobrazkowej sekwencji.

Reklama
Reklama

To nie była nowość: nowością był diapazon zjawiska.

Paski na stronie

Początki karykatur-felietonów sięgały Młodej Polski; ta sama forma rozprzestrzeniła się w międzywojniu, gdy pojawiały się „paski" Karola „Charliego" Ferstera czy Jerzego Zaruby. Na ogół miały podtekst propagandowy, zgodny z linią przewodnią państwa.

Po wyzwoleniu w 1945 roku pojawili się w prasie młodzi zdolni, proponujący nowy styl rysowania, inny rodzaj humoru i wynoszący rysowaną satyrę na wyższy intelektualnie poziom. Socrealizm im nie sprzyjał (obowiązywało prymitywne dokopywanie imperialistom i kułakom), ale po odwilży ruszyła fala „szczerotoku".

Z mediami współpracowała wówczas cała plejada rysujących erudytów i intelektualistów, do tego oryginałów. Szymon Kobyliński, Henryk Tomaszewski, Mieczysław Piotrowski, Eryk Lipiński, Ha-Ga (Hanna Gosławska-Lipińska), Zbigniew Lengren, Gwidon Miklaszewski, Sławomir Mrożek. Dawali wyraz swej postawie, krytykowali wypaczenia, komentowali bieżączkę. Nie tworzyli ilustracji do tekstów zamieszczanych na sąsiednich kolumnach, lecz niezależne miniscenki, dopełniane dialogiem lub wymowne bez słów. Każdy z nich operował inną, na ogół minimalistyczną kreską, daleką od popularnych wyobrażeń o „ładności". Co nie mniej ważne – rysunki wykonywane przez tuzów plakatu czy ilustracji wymagały od odbiorcy inteligencji i plastycznego wyrobienia, co akurat w tamtym czasie nie stanowiło przeszkody.

Każdy z wymienionych wykreował własnego „bezimiennego bohatera", polskiego everymana (wyjątkiem – pachnący naftaliną profesor Filutek Lengrena). Charakterystyczne: obok całej gamy męskich postaci płeć piękna stanowiła zdecydowaną mniejszość. Główna reprezentacja to damulki Ha-Gi i kociątko zwane Naszą Syrenką Miklaszewskiego. Cóż, kobiety wówczas nie aspirowały do zajmowania się polityką i mało która wspinała się na decydenckie stanowisko... Już wspomniałam, że komiks i gatunki pokrewne przez dekady manifestowały postawę silnie mizoginiczną. Ale to inny problem.

Reklama
Reklama

Tu jest ważne co innego: nikt z wymienionych artystów nie poczuwał się do bycia komiksiarzem. A plasowali się całkiem, całkiem blisko – tworzyli rysunkowe „seriale" z tymi samymi postaciami, za ich pośrednictwem odzwierciedlając skrzywienia PRL-owskiej rzeczywistości. Czasem wydawano zbiorcze, monograficzne tomiki tych rysunków. Stamtąd już rzut beretem do „pełnoletniego" komiksu.

W latach 70. starą gwardię rysowników-satyryków wsparła młodsza generacja. Ruszyła ekipa Andrzejów: Czeczot (ten akurat najstarszy, rocznik 1933), Dudziński, Krauze, Mleczko. A także Jan Sawka, Edward Lutczyn, Antoni Chodorowski. Publikowali w rozmaitych periodykach, od nieistniejących już „Szpilek" poprzez też zlikwidowane „Kulturę", „Literaturę", „Przekrój", po wciąż wychodzącą „Politykę". Niektórzy trwają na pozycjach satyryków-komentatorów do dziś.

Kilka lat po transformacji związki komiksu z prasą (także w wydaniu online) zaczęli podtrzymywać najmłodsi, urodzeni w latach 70. i 80. To był kolejny zastrzyk świeżej graficznej krwi. Outsiderzy, którzy stronili od poprawności w każdym zakresie – języka, sposobu obrazowania, tematyki. Najmłodsi narzucili bardziej bezpośredni, niekiedy wulgarny język. Mało który bawił się w metafory i niuanse, większość waliła prawdę między oczy. Pojawiła się galeria nowych bohaterów reprezentujących ów luzacki styl bycia, olewających wszelkie standardy.

Wielką popularność zdobyli bracia Bartek i Tomasz Minkiewiczowie, Przemysław „Trust" Truściński, Agata „Endo" Nowicka, magister Jan Koza, Ada Buchholc, Tomek Leśniak i Rafał Skarżycki, Maciej Sieńczyk, Michał „Śledziu" Śledziński, Jacek Świdziński, Denis Wojda.

Pomiędzy nimi a starym pokoleniem przerzucili pomost „średni" (bynajmniej nie w dokonaniach!) – Marek Raczkowski i Henryk Sawka.

Reklama
Reklama

Przywołuję jedynie najbardziej znane postaci, listę można znacznie wydłużyć. Ale tyle nazwisk wystarczy, aby uświadomić sobie, że nie żyjemy na komiksowej pustyni.

Nie brak też wyspecjalizowanych wydawnictw. Ba, nawet W.A.B. zdarzyło się publikować komiksy.

Dodam jeszcze, że już na początku lat 90. pojawili się kuratorzy-wizjonerzy dostrzegający związki komiksów z gatunkiem uznanym za sztukę – z artystycznym (niekomercyjnym) plakatem. To właśnie w wilanowskim Muzeum Plakatu oglądałam pierwszą w Warszawie wystawę komiksowych plansz z Francji. Niestety, to wciąż rzadkość. Nadal też polscy twórcy gatunku nie są cenieni na równi z innymi twórcami sztuki wizualnej.

Rodzimym artystom komiksu – poza nielicznymi wyjątkami – wiedzie się kiepsko. Zbyt mikre honoraria za albumy nie pozwalają im oddać się tej pasji bez reszty. Więc paski traktują dorywczo, imając się lepiej płatnych zajęć. Ten pośpiech widoczny jest gołym okiem. Często świetnie opanowany, oryginalny rysunek nie idzie w parze z dopracowanie poszczególnych plansz, rozłożeniem akcentów, a przede wszystkim – nie współtworzy dramaturgii. Największą bolączką nieistniejącej „polskiej szkoły komiksu" są słabizny scenariuszowe.

Ale gdzie można zdobyć stosowną wiedzę? Na żadnej polskiej publicznej uczelni artystycznej nie wprowadzono zajęć uczących jednoczesnego myślenia scenariuszem, kadrem i planszą.

Reklama
Reklama

Trzy lata temu proponowałam wprowadzenie tego typu ćwiczeń na warszawskiej ASP, lecz uznano, że katedra ilustracji wystarcza. Tymczasem w krajach, gdzie „stripy" uznawane są za osobną, równoważną z innymi dyscyplinami sztukę, naucza się jednoczesności w procesie projektowania plansz i prowadzenia fabuły. Podejrzewam, że za ten stan rzeczy odpowiada postsocjalistyczna tradycja dyskredytująca komiks, a wynosząca ilustrację.

Gorsze dzieci sztuki

Inny problem: gdzie kupić? Najlepiej – podczas komiksowych festiwali i na targach książki. Na co dzień – słabo. Brak u nas wyspecjalizowanych księgarni, toteż komiksowe albumy lądują w butikach przy galeriach, gdzie pojawia się zupełnie inny odbiorca, niekoniecznie ten zainteresowany graficznymi opowieściami. Gdy już tacy się trafią – często zraża ich cena publikacji. A starannie wydawane komiksy muszą słono kosztować, podczas gdy zbyt jest niepewny.

Czy należy się dziwić, że polskie oficyny komiksowe najczęściej bazują na przedrukach?

Właściwie nie ma co narzekać: nadrabiamy zaległości, jeśli chodzi o światową klasykę oraz wybitne dzieła z komiksowego undergroundu. Większość wydawnictw ma także ambicje trzymać rękę na pulsie bieżącej zagranicznej produkcji. I, jak dobrze pójdzie, w miarę możliwości wspierają polskich autorów.

Jest plus tej sytuacji: komiksowe badziewie pojawia się u nas śladowo. Za to smakosze i znawcy mogą czuć się usatysfakcjonowani, choć daleko do zawrotu głowy. Może dobrze, bo w Belgii i we Francji, europejskich królestwach graphic stories, wyspecjalizowane księgarnie pękają w szwach od nadmiaru towaru. Żeby zabezpieczyć się przed stratami, zdarza się, że przyjmują w komis ofertę wydawniczą. Tam problemem jest nadmiar – u nas zadawniona nieufność wobec komiksu.

Pozbądźmy się jednak kompleksów: nie tylko obywatele krajów demokracji ludowej mieli kiepską opinię o obrazkach z dymkami.

„Komiksy to kolorowe zeszyty z kiepskimi rysunkami, głupimi historyjkami i facetami w obcisłych strojach", tak uważał w szkole podstawowej Scott McCloude, a właściwie Scott McLeod, bostończyk, rocznik 1960. Przełom nastąpił w VIII klasie, gdy kumpel pożyczył mu kolekcję komiksów. Chłopak wpadł, zakochał się, oszalał. Pojął, że potencjał graficznych opowieści daleko wykracza poza infantylne fabuły na niskim plastycznie poziomie. Postanowił to osobiście udowodnić, wybierając zawód rysownika. Wiele lat później McChmura napisał/narysował dzieło teoretyczne, a zarazem hymn pochwalny na cześć gatunku.

„Zrozumieć komiks", premierowo wydany w USA w 1993 roku, niedawno pojawił się na polskim rynku (Kultura Gniewu, 2015). To zawarte w dziewięciu rozdziałach dywagacje na temat cech i własności „sztuki sekwencyjnej" (z tego tomu zacytowałam w leadzie dwie definicje).

McCloud zastosował dowcipny chwyt: przewodnikiem po rozważaniach jest... on sam. Ale sportretowany cartoonowo, czyli w maksymalnie uproszczony, odbiegający od realiów sposób. Ot, ludzik z kreskówek. Bystry i dysponujący bogatą wiedzą, lecz przecież nierzeczywisty. Autor tłumaczy powód ukrycia się za cartoonowym alter ego – tak najłatwiej usidlić odbiorcę. Dać mu poczucie, że ma przed sobą każdego i nikogo. Że gada do niego głos, który słyszy wewnętrznym uchem. Że to nie wykład, lecz rozrywka, intelektualny żarcik. W ten sposób z balona uniwersyteckiej rozprawy spuszczone zostało powietrze, choć w istocie wywody McClouda zasługują na katedrę, nawet ex cathedrę. Rzecz wybitna, erudycyjna. Jednak... dla czytelnika pozbawionego analitycznego zacięcia mankamentem będzie nadmiar schematów, słupków, wykresów i pokrętnych – może źle przetłumaczonych? – definicji (np.: „Tak jak wizualna ikonografia jest słownikiem komiksu, tak jego gramatyką jest dookreślenie"). Przypomniało mi to słynną, pionierską rozprawę Abrahama Molesa „Kicz, czyli sztuka szczęścia", w której autor usiłował wyjaśnić tytułowe zjawisko, adaptując wzory fizyczne (sic!) do tematu. Użycie precyzyjnych „narzędzi" zapożyczonych z nauk ścisłych nie miało sensu w odniesieniu do czegoś tak nieprecyzyjnego, niepoddającego się sztywnemu kategoryzowaniu, jak fenomen kiczu. Podobne scjentyczne skrzywienie szkodzi albumowi „Zrozumieć komiks".

Niemal jednocześnie ukazał się inny przewodnik dla amatorów graphic novels, o wiele trafniej charakteryzujący medium zwane komiksem.

Magiczne pióro

Sam Zabel i magiczne pióro" Nowozelandczyka Dylana Horrocksa także poświęcony został fenomenowi komiksu, lecz nie od strony naukowej, lecz poetycko-fantastycznej. Wydany właśnie w Polsce tom polecam tym, którzy nad teoretyzowanie przedkładają praktykę. Bohater historii – tytułowy Sam Zabel – za sprawą magii przenosi się w różne miejsca ziemskiego globu, pojawia się na innych planetach; cofa się w czasie; spotyka z superbohaterami klasycznych komiksów, a także z postaciami (oraz twórcami) mangi. Tempo akcji zawrotne, wymagające napiętej uwagi i znajomości historii sztuki oraz kultury, zarówno wysokiej, jak i popularnej. Najważniejsze – Sam nie jest sam na tej czasoprzestrzennej karuzeli. Otaczają go figury wymyślone, fantastyczne, ale też zwykli ludzie, z jakimi można się spotkać na co dzień. A i Zabela nękają dylematy typowe dla współczesnego artysty: oddać się komercji i mieć zapewniony byt czy tworzyć samodzielnie, ryzykując biedę?

Pytania aktualne dla każdego, kto zdusza w sobie potrzebę kreatywności dla dobrobytu i dobra rodziny. Cena, jaką się za to płaci, to niechęć do siebie i wykonywanego zajęcia, chęć ucieczki, a przynajmniej – przemyślenia sensu życia.

Dodam, że tak jak narrator w „Zrozumieć komiks", również posiadacz magicznego pióra nie ma wyrazistych, realistycznie przedstawionych rysów. Sam Zabel to kolejny cartoonowy bohater, otoczony plejadą cartoonowych postaci. Znów umowność rysunku pozwala czytelnikowi lepiej współodczuwać rozterki herosa, jednocześnie bez zgrzytu przenosić się wraz z nim do świata fantazji. Przy okazji może zwiedzić kopalnie komiksowych możliwości – w realu i w wyobraźni. Przyznaję, że ten baśniowo-historyczny sposób smakowania wyjątkowości gatunku jest mi bliższy niż teoretyzowanie McClouda.

Jednak żeby zanurzyć się w morzu komiksowych możliwości, te dwa tomy nie wystarczą. Gdyby mnie ktoś pytał, jak oswoić (się) i zachłysnąć powieściami graficznymi, podsunęłabym inną metodę: poszukiwania tropami immanentnych cech gatunku. Stylistyka nieważna – komiks wchłania i adaptuje każdą, byle konsekwentnie i przekonująco stosowaną. Można rysować realistycznie, deformować, łączyć techniki, mieszać poetyki. Do tego cała paleta sposobów snucia narracji. Są komiksy nieme, fabuły opowiedziane wyłącznie ilustracjami. Bywają komiksy gadatliwe, gdzie trzeba z równą uwagą śledzić zawartość dymków, jak i przyglądać się akcji.

Z mojej komiksowej biblioteki wybrałam kilka albumów. Nie są rozrywkowe, lecz porywające – plastycznie. I bez względu na to, jakiej epoki dotyczą – komentują współczesność.

„Dzień targowy" Jamesa Sturma na pozór zionie nudą. Wystarczy jednak przejrzeć kilka stron, żeby wiedzieć: to dzieło mistrzowskie. Podczas lektury doświadczamy synestezji.

Idealna równowaga treści i obrazu, tempa opowiadania i akcji, przestrzeni wypełnionej „dzianiem się" i pozostawionej na refleksję. Jednak największym osiągnięciem Sturma jest sposób opowiedzenia nudnej fabuły tak, że staje się fascynująca. Co więcej – zdarzenie, które ma miejsce w żydowskim sztetlu na początku XX wieku, wydaje się aktualne, przystające do naszego tu i teraz. To nie tylko moja opinia. We wszystkich internetowych recenzjach „Dnia targowego" – a piszą je na ogół bardzo młodzi ludzie – pojawia się określenie: uniwersalna historia.

Bohaterem jest ubogi rzemieślnik trudniący się tkaniem dywanów. Ale nie byle jakich – Mendelman wkłada w nie swoje odczucia, spostrzeżenia, wiarę. Całą prawdę o sobie. I choć sam tkacz ani przez moment nie postrzega siebie jako artysty – jest nim. Nie uznaje fuszerki, za każdym razem stara się osiągnąć doskonałość, nie licząc przepracowanych godzin, nie oszczędzając na surowcach. Jednak mało kto jest w stanie docenić te tkackie arcydzieła. Konkurencją dla mistrza staje się masowo produkowana tandeta. Badziewie wyznacza standardy ceny i smaku.

Jak dziś.

Co stanowi o jakości tego komiksu? Otóż nie można go zastąpić żadną inną formą. Autor wie, jak pokazać czas. Pojawienie się zorzy na niebie czy zapadająca noc rozpisane zostały na kilka kadrów, większych, mniejszych, czasem całostronicowych. Tkacz człapie powoli, Sturm niespiesznie rozwija sekwencje. Może lepiej oddałby to film? Nie, widzowie posnęliby: cała akcja trwa dobę, ale prawie nic się nie dzieje. W dodatku dialogi są szczątkowe, połowa plansz obywa się bez dymków.

Za to bohater prowadzi monolog wewnętrzny. Obserwuje świat i ludzi, komentuje w myślach. Zastanawia się nad sobą i przyszłością rodziny, jednocześnie szkicując w głowie projekty nowych dywanowych kompozycji. Doskwiera mu pełny pęcherz (załatwia potrzebę) i otarta pięta (boli coraz bardziej). Przyziemność i proza mieszają się ze wzniosłością. Jest też miejsce na humor. Wyciszony, lecz rozpraszający nastrojową monotonię.

Powieść? Nikt nie przebrnąłby przez opisy krajobrazów. A Sturm po prostu je ilustruje. Przedwiośnie, brzydkie okolice, bure pola, łyse drzewa, obskurne miasteczko i targ, po którym kręcą się mało urodziwe typy i chude psy. Taki pejzaż: brud, smród, ubóstwo. Sturm portretuje to bez cienia sentymentalizmu. Mocny kontur, zwięzła charakterystyka postaci, bura kolorystyka. Zero słów, mnóstwo treści.

Na logikę i na oko

Komiksy autotematyczne – jak wspomniane powyżej „Zrozumieć komiks" i „Sam Zabel..." – to stosunkowo świeży pomysł. Prace pozornie przystępne, w istocie trudne, wymagające erudycji, otwartej głowy i oblatania w komiksowych konwencjach. To jednak nic w porównaniu z wymaganiami, jakie stawiają odbiorcy autorzy dzieła zatytułowanego „Logikomiks" (W.A.B. 2011). To rysowany wykład o paradoksach połączony z biografią Bertranda Russela (1872–1970), jednego z najtęższych umysłów wszech czasów, noblisty, pacyfisty i społecznika. Autorzy dzieła to trójka Greków (plus francuska żona jednego z nich) z wykształceniem ścisłym: informatyk wykładający na Uniwersytecie w Berkeley, matematyk zajmujący się reżyserią filmową i teatralną oraz ekonomista parający się animacją, reklamą i komiksami.

Ten zespół zilustrował wykłady (na uniwersyteckim poziomie) traktujące o podwalinach współczesnej filozofii, logiki, matematyki, w konsekwencji prowadzących do powstania informatyki. Jednocześnie trzej panowie oraz jedna pani opowiedzieli o sobie i procesie powstawania rzeczonego „Logikomiksu". W sumie tom pomieścił siedem równoległych wątków. I nic nie pęka, nie zgrzyta, poza może mało odkrywczą stroną graficzną.

Dokonania Greków wyprzedziły (datą publikacji) „Trzy paradoksy" autorstwa Amerykanina Paula Hornschemeiera (w Polsce opublikowane przez Kulturę Gniewu, 2009). Podobna konstrukcyjna zasada – warstwa „tu i teraz" zderzona z retrospekcją oraz wywodem filozoficznym. Najpierw weekendowe odwiedziny w rodzinnym miasteczku; spacer z ojcem, podczas którego autor wspomina dzieciństwo oraz ówczesne fascynacje i porażki towarzyskie; jednoczesne niepokoje – czy obecna dziewczyna odwzajemni uczucie?; rozmyślania o komiksie, który autor tworzy.

W zeszycie koegzystują na równych prawach różne strefy czasowe, odrębne strefy rzeczywistości i świadomości; cytaty (w sensie plastycznym) plansz z komiksu o paradoksach Zenona. Wspomnienia, dawne zauroczenia (nie tylko artystyczne) oraz bieżące wydarzenia zostały wyodrębnione przez sposób rysowania.

Literatura odkryła to w latach 20.–30. XX wieku: monolog wewnętrzny i strumień świadomości. W komiksie pojawiło się to z mniej więcej półwiekowym poślizgiem. Czy w wydaniu rysunkowym miało to szanse zmierzyć się z dokonaniami Faulknera, Joyce'a, Becketta, Gombrowicza, Hrabala?

Choć gatunki nieporównywalne, zaryzykuję porównanie (prosząc o wybaczenie za uproszczenia).

Oto Joe Matt, kanadyjski autor i główna postać komiksu „Spust". Gość godny politowania, boi się seksu, jako że pożądając baby, stałby się jej poddanym. W efekcie nie umie stworzyć długotrwałego związku. Atrakcyjne dziewczyny napełniają go równie wielkim pożądaniem jak strachem. To sprawia, że próbuje znaleźć inny sposób na rozładowanie erotycznych napięć: pornos plus ręka.

Niewinnie brzmiący tytuł „Spust" dopełnia buńczuczny, prowokacyjny podtytuł-wyjaśnienie: „pamiętnik onanisty pasjonata". Do tego równie ekshibicjonistyczna okładka – facet leżący w betach, twarzą w poduszce, z walającymi się dookoła kawałkami papieru toaletowego. Jakby było mało, czwartą okładkę zapełnia komiks-komentarz: dwie laski w galerii handlowej dostrzegają „Spust", sądzą, że to książka o zakupoholiczce, kartkują tom, oburzają się, wyrażają pogardę i... biegną kupować nowe buty. A beznadziejny autor beznadziejnego komiksu czeka – bez nadziei – na spotkanie z czytelnikami.

W albumie „Kiedy Dawid stracił głos" Judith Vanistendael (scenariusz/rysunki) podjęła temat na pozór niekomiksowy: nowotwór krtani tytułowej postaci.

Nie ona pierwsza sięgnęła po tak drastyczny motyw. Ponad dwa lata temu ukazała się „Parenteza" Élodie Durand, rzecz o raku mózgu, który przeszła autorka – ale tamten album nie poruszył mnie zbytnio.

Natomiast Vanistendael udało się sprawić, że czułam ból – fizyczny i emocjonalny. Jak bohater i jego trzy kobiety, partnerka oraz dwie córki (w wersji francuskiej tytuł brzmi „David, kobiety i śmierć", notabene też rodzaju żeńskiego). Ludzie, jakich wiele, nie piękni, nie bogaci, nie sławni. Historia została pokazana z perspektywy każdej postaci z osobna. To uatrakcyjnia fabułę, a także pozwala Vanistendael naszkicować portrety psychologiczne dramatis personae.

Od pierwszych kadrów wiadomo, że nie będzie zabawnie. Jednak tragedia jest opowiedziana niuansami, bez krzyku. Autorka omija też rafy sentymentalizmu czy patosu. A przede wszystkim unika przynudzania. Nie pozwala czytelnikowi dłużej trwać w jednym nastroju. Przygnębiające sceny zderza z momentami pełnymi ciepła, nawet humoru. Rozpacz wycisza czułością.

„Kobieta mego życia, kobieta moich snów" ze scenariuszem Pedro Brito i rysunkami Joado Fazenda opowiada losy pewnej pary, oficjalnie związanej węzłem małżeńskim od trzech lat. Nie są szczęśliwym stadłem. Niechęć, pretensje i kłótnie, kojone (na krótko) w łóżku. Typowe małżeństwo egoistów z twórczymi ambicjami. Poznajemy ich w kiepskim momencie – obydwoje starają się przełamać twórczy impas. Elsa maluje i rżnie obrazy; Tomas, pisarz, dziennikarz, usiłuje wykrzesać z papierosów i maszyny do pisania pomysł na komiksowy scenariusz dla dorosłych. Nie wychodzi, pustka w głowie.

Akcję niespodziewanie podkręca... roślina. Doniczkowa, o niespotykanym kształcie. Wnosi element magii, tajemnicy, niepokoju. Potem jest jeszcze dziwniej: sen Tomasa o pięknej dziewczynie zamienia się w jawę. Jednocześnie Elsa zmienia orientację seksualną.

Nikt jednak nie byłby w stanie przewidzieć finału. Wściekłe wyznanie Tomasa, namazane (czerwoną farbą, szerokim pędzlem) na wystawionych w galerii obrazach Elsy, spotyka się z ogólnym aplauzem. Tylko jeden krytyk jest innego zdania, które wyraża, wymiotując na płótno. Ingerencja zachwyca autorkę. Mnie także, bo nieraz mam ochotę tak właśnie zareagować na sztukę.

Nie, tym razem to nie jest mięśniak w obcisłych trykotach. Ale dla znawców Korridy – bożyszcze. Juan Belmonte Garcia z Sewilli, rocznik 1892. Urodził się z defektem na pozór uniemożliwiającym start na arenie: chudziutkie, krzywiczne kończyny dolne plus potężny tors. Groteskowy kontrast.

W tym nieciekawym ciele skrywała się gmatwanina kompleksów i dumy, nieśmiałości i brawury. Na przekór danym wyjściowym Juan marzył o karierze toreadora. I odniósł sukces. Wypracował własną technikę drażnienia zwierzaka muletą. Stał nieporuszenie w miejscu, manewrami płachty zmuszając coraz bardziej ogłupiałego byka do wielokrotnych rund wokół siebie. I nagle pach! – zadawał śmiertelny cios.

Tydzień przed 70. urodzinami Belmonte wypalił cygaro, łyknął wina, wyciągnął pistolet i palnął sobie w łeb. Jay Writght w komiksie „The Lonely Matador" zabawił się w probabilistykę – co by było, gdyby...? Gdyby odarty z glorii sławy i samczych sukcesów król Korridy nie targnął się na życie, lecz wiódł je według wskazań doktora?

Starość Belmonte? Przygnębiająca. Mieszka w ubogiej dzielnicy niezidentyfikowanego miasta, samotnie (zgodnie z tytułem), jeśli nie liczyć psa. Obydwaj, pan i pupil, nie grzeszą wzrostem ani urodą. Ale mają metodę na poprawę samooceny – przebierają się. Oto Nieustraszony Pogromca Byków. Krucza brew, uwodzicielskie baki, wypomadowana czupryna. No i starannie wystylizowany strój. Z kolei kundel paraduje z... rogami zamocowanymi na łbie jak kokarda. W piątki we dwójkę odgrywają Korridę. Przypadkowi widzowie, spacerowicze, dębieją z wrażenia. Sukces! Na miarę upadłych gwiazd.

Skandalizujący tom „Zagubione dziewczęta" scenarzysty Alana Moore'a i rysowniczki Melindy Gebbie powstawał aż 17 lat. To tyleż prowokacja, co hołd złożony trzem bohaterkom ponadczasowych literackich hitów. Oto w luksusowym hotelu spotykają się trzy panie, które mają się ku sobie pomimo różnic wieku i statusu. Najstarsza to dystyngowana stara panna z majątkiem – Alicja Fairchild. Zaprzyjaźnia się ze swym przeciwieństwem – Dorotką Gale, dwudziestokilkulatką z Kansas, bez wykształcenia i ogłady. Potem doszlusowuje do nich Wendy Potter, pulchna trzydziestolatka, mieszczka żyjąca w cieniu dużo starszego męża. Kobiety mają coś wspólnego: upodobanie do miłosnych gierek, niekoniecznie z płcią przeciwną. Przewodniczką po krainie seksu okazuje się lady Alice, ale jej młodsze przyjaciółki nie zostają w tyle. Damskie trio co chwila szczytuje, dogadzając sobie ręcznie, językiem i sztucznym penisem. Równocześnie podniecają się opowieściami. Każda snuje wspomnienia z dzieciństwa, gdzie tkwią korzenie ich nadchutliwości. Początkowo przywoływanie przeszłości jest dla uczestniczek orgietek przyjemne. Wraz z bardziej wyuzdanymi pieszczotami wspomnienia przybierają na ostrości. To już nie soft porno – to hard core, psychiczny i seksualny.

Erotyczny luz czyni cuda – wyzwala jak psychoanaliza (praktyki Freuda są także wspomniane). Wracają wyparte ze świadomości obrazy. Okazuje się, że Dorotka przeżywała miłosne wzloty z tatusiem; Wendy baraszkowała z braćmi, łobuziakiem Piotrusiem, jego bandą i siostrą oraz zwyrodnialcem kapitanem Hukiem; lady Fairchild, deklarującą brak zainteresowania brzydszą płcią, molestował stary przyjaciel rodziny. Każda z nich na swój sposób uciekała przed tym, co ją emocjonalnie zraniło czy przeraziło. Każda unika wspomnień o tych, którzy wykorzystali ich niewinność i naiwność.

Te przejścia sprawiły, że odtąd łączyły seks z fantazjowaniem; że zwątpiły w sens etycznych kryteriów. Wszystkie trzy oszukiwały się. Dopiero naga – w sensie dosłownym – spowiedź przed koleżankami sprawia, że stają się prawdziwie dojrzałe i wolne. Oto dobroczynne działanie pornografii, dowodzi Moore.

Myszy wgryzają się w kulturę

W komiksowych bajkach prym wiodą szkodniki. „Mysia straż. Jesień 1152" to obsypane nagrodami autorskie dzieło Davida Petersena dla odbiorców w każdym wieku. Zgodnie z tytułem bohaterami serii są gryzonie, na ogół niecieszące się naszą sympatią. Jednak okazuje się, że one mają bardziej pod górkę. Wypada docenić ich dzielność oraz... rolę kulturotwórczą. To nie pierwszy występ myszy na scenie kultury. Są tu obecne od dawna, od bajek Ezopa i La Fontaine'a przez „Dziadka do orzechów" Hoffmanna i Mickey Mouse do współczesnych myszowatych typów, z których najsłynniejsze to te z komiksu „Maus" Spiegelmana. Przypomnę jeszcze mojego faworyta, „Kapitana Sheera" z komiksu Marcina Podolca (choć w tym przypadku uczłowieczone zostały szczury... jakby).

W tomie „Bez końca" polskiego duetu Paweł Garwol/Roman Lipczyński pojawia się nowelka „Andergrand" (tak właśnie tytuł pisany, fonetycznie). Fabuła istotnie rozgrywa się w podziemiu, w strefach kanalizacyjnych. Dno ma podteksty. Kojarzy mi się „Przemiana" Franza Kafki (to o Gregorze, który zamienił się w robala, lecz odbierał rzeczywistość podobnie jak za człowieczej postaci, z tą różnicą, że zachwycał go zapach gnoju). I coś z innej epoki, lecz równie niesamowitego. Pamiętacie „Dziadka do orzechów" E.T.A. Hoffmanna (bajka znana dzięki baletowi Czajkowskiego) i jego Króla Myszy? Niedobry i łakomy władca łaknął wciąż cukierków, od których wydawał się uzależniony. Tym razem chodzi o innego rodzaju kalorie.

Story zaczyna się w... klopie. Chwila nieuwagi i pewnemu mężczyźnie wpada do muszli telefon komórkowy. Niestety, trafia w ekskrementy. Właściciel komóry jakoś ma opory przed jej wyłowieniem; obiekt niknie w rurach. Chłop ma przesrane. Pozornie. Bo oto dzwoni telefon stacjonarny (morał: nie wyrzucajcie, czasem się przydaje!). Ktoś zaprasza go do piwnicy, w najciemniejszy kąt. Tamże odzywa się głosik z rury. „Lucjan", przedstawia się szczur i serdecznym gestem podaje łapkę. Zwraca mężczyźnie komórkę, którą znalazł i z której skorzystał w krytycznej sytuacji: żona miała zawał, dzięki telefonowi wezwał na czas mysie pogotowie. Panowie opijają szczęśliwy zbieg okoliczności; zakumplowują się. Odtąd przestaje doskwierać im samotność, razem chadzają do pubu „U Brata". Oby nie spotkali tam białych myszy!

I oby żaden gryzoń nie ośmielił się zaatakować mojej półki z komiksami.

Najkrótsza definicja komiksu? Sztuka sekwencyjna. Dłuższa i „naukawa" brzmi: celowa sekwencja sąsiadujących ze sobą obrazów plastycznych i innych, służących przekazywaniu informacji i/lub wywołaniu reakcji estetycznej u odbiorcy.

Graficzne opowieści dla dorosłych otaczała w PRL zła sława: mówiono, że to prymitywny kicz bez wartości. Argumenty natury intelektualno-artystycznej podsycała propaganda polityczna – bohaterowie byli nam ideowo obcy, imperialistyczni.

Paradoksalnie, w tym samym czasie pompowano nas dumą z racji sukcesów naszej ilustracji, dziedziny spokrewnionej z komiksem, a także zaśmiewaliśmy się z rysunków satyrycznych okraszających prasę. Komiks był na wyciągnięcie ręki – ale nie było dla niego klimatu.

Pozostało jeszcze 98% artykułu
Reklama
Plus Minus
„The Smashing Machine”: Chleb, igrzyska i anatomia bólu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao uczy cyberodporności
Plus Minus
„Bezcenny pakunek”: Dar od Boga Pociągu Towarowego
Plus Minus
„Tajemniczy pociąg”: Kafka jedzie pociągiem
Plus Minus
„Skarbek”: Porażka agentki
Materiał Promocyjny
Stacje ładowania dla ciężarówek pilnie potrzebne
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Dr Agnieszka Tambor: Kibicuję polskiemu kinu
Materiał Promocyjny
Nowy Ursus to wyjątkowy projekt mieszkaniowy w historii Ronsona
Reklama
Reklama