Z miejsca wymyśliłem, jak się będę zachowywał na scenie i o czym będą teksty. Wiedziałem, że z tym sobie poradzę. Był tylko jeden problem – nie radziłem sobie ze śpiewaniem. Taki drobiazg... Muszę oddać sprawiedliwość Malcolmowi, który bez chwili wahania powiedział: Przeskoczymy to".
Autor tych wspomnień John Lydon, czyli Johnny Rotten, zapomniał jednak dodać, że podczas tego pamiętnego „występu" koledzy z Sex Pistols pokładali się ze śmiechu. Wspomniany Malcolm McLaren to menedżer zespołu. W autobiografii Rottena został opisany wyjątkowo negatywnie: to w zasadzie chciwy idiota, na co dzień handlujący ciuchami sado-maso, któremu trafiła się fucha z taką kapelą.
Problem z tą książką polega na tym, że przeważają w niej roztkliwiania się nad sobą oraz buńczuczne deklaracje o własnej niesamowitej oryginalności i wyjątkowości. „Bycie Johnnym Rottenem to nie bułka z masłem. Trzeba się nieźle natrudzić, by kroczyć przez życie prosto i nie iść na żadne kompromisy" – wyznaje autor. Zdecydowanie za mało tu o muzyce, kolegach i życiu codziennym w tak niezwykłym zespole jak Sex Pistols.
Johnny Rotten to dla wielu osób z mego pokolenia postać bardzo ważna. Dla tych, którzy w latach 80. z różnych względów nie chcieli się angażować w walkę z komuną, facet z zielonymi włosami był bohaterem na miarę Michnika, a muzyka na „Never Mind the Bollocks" znaczyła tyle, ile dla innych nocna lektura „Konspiry".
„Punkowcy. Są tacy. Ogolone głowy, tylko grzebień z włosów pozostawiony pośrodku, wąskie czarne okulary, ciemne skórzane kurtki z licznymi suwakami" – notował na gorąco Marek Nowakowski. I dalej: „Szefem ruchu jest niejaki Oksford, debilowaty osiłek (z tego właśnie powodu przezwany Oksfordem). Ubrany w długi płaszcz skórzany, pod płaszczem obnażony tors i trzy finki u pasa". Prawdziwy Johnny Rotten wyglądał bardzo podobnie, jego ubiór z charakterystycznymi, powtykanymi wszędzie agrafkami naśladowano na dużą skalę.