Dobrobyt, który opanował po wojnie cały zachodni świat, okazał się w istocie klęską. Maj 1968 roku czy też – szerzej – bunt młodego pokolenia końca lat 60. ubiegłego stulecia wziął się bowiem z dobrobytu. Generacja powojennego wyżu demograficznego wchodziła właśnie w dorosłe życie i korzystała z tego życia pełną garścią. Do jej dyspozycji była kultura masowa: filmy i muzyka rockowa, wakacje nad ciepłym morzem, niezła i tania edukacja. Otworem stał również rynek pracy – tyle że nikomu nie chciało się podejmować pierwszej lepszej pracy, pozostawiając ją ściąganym na potęgę imigrantom z Trzeciego Świata.
Tak wielka dostępność wszelkich dóbr została uznana za zjawisko trwałe i naturalne, czego symbolem stały się powtarzane powszechnie w maju 1968 roku słowa belgijskiego sytuacjonisty i pisarza Raoula Vaneigeima „Nie chcemy świata, w którym pewność, że nie umrzemy z głodu, okupiona jest ryzykiem śmierci z nudów". Właśnie nuda okazała się przyczyną rewolty, która stała się impulsem do postawienia dotychczasowego świata na głowie.
Przesłanie miłości idzie w świat
Na początku lat 60. najbardziej nudziło się bitnikom. Nazywano tak nieformalny ruch kulturowy w Ameryce skupiający egzaltowanych artystów świadomie izolujących się od reszty społeczeństwa i czerpiących natchnienie z eksperymentowania z różnymi narkotykami, przede wszystkim z LSD. Brytyjska powieściopisarka Caroline Blackwood opisała bitników jako mężczyzn, którzy „w swoim odrzuceniu popularnego amerykańskiego przekonania, że sukces jest miarą męskości, starają się być tak bardzo niemęscy, że często wygląda to na homoseksualizm".
W istocie wielu bitników było homoseksualistami. Najbardziej znany z nich, Allen Ginsberg, opowiadał, że jego poszukiwania sensu życia zaczęły się w chwili, gdy masturbując się nad tomikami „Pieśni niewinności" i „Pieśni doświadczenia", usłyszał głos ich autora – angielskiego poety Williama Blake'a, a następnie poinformował swoje sąsiadki, że właśnie ujrzał Boga. Sąsiadki, niestety, zatrzasnęły przed nim drzwi.