Oczywiście, bo pacjenta nie można zagłaskać. Ale nie można też przesadzać. Kiedyś zadzwoniła do mnie siostra chłopaka, który był śpiączce, mówiła, że cały czas puszcza mu muzykę heavy metal, bo on jej nie znosił. Powiedziałam, żeby go nie katowała, że może to zrobić raz, ale nie bez przerwy. Wystarczy sobie wyobrazić, jak sami byśmy się czuli, gdyby ktoś bez przerwy puszczał nam muzykę, której nie lubimy, a my nie moglibyśmy na to zareagować.
Łatwo znaleźć tu osoby do pracy? Logopedów, rehabilitantów? Miesiącami można nie zobaczyć efektów.
Wiele osób, które teraz pracują, wcześniej było wolontariuszami. Sprawdzili się, zostali. Albo ktoś połknie bakcyla i zostaje, albo nie. Trzeba w pacjencie widzieć osobę. Wierzyć, że chociaż nie reaguje, to czuje, słyszy. Są pacjenci, którzy reagują tylko na swoich rehabilitantów. Niektórzy nawet się w nich zakochują! Mieliśmy czternastoletniego chłopaka, którego przygniotła przyczepa od traktora. Zakochał się w rehabilitantce i tylko z nią chciał pracować. Z nikim innym nie chciał ćwiczyć. Tak bywa. Ważne jest też znalezienie motywacji dla pacjenta, żeby chciał się wybudzić.
Bywa, że nie chcą się wybudzić?
Tak. Jak Agnieszka: o, tu mam jej zdjęcie (śliczna dziewczyna, długie włosy, uśmiech). Kilka dni przed studniówką pojechała wybierać ze swoim chłopakiem sukienkę. Uderzyli w drzewo. Była u nas, miała świadomość, ale nie mówiła. Rodzice zabrali ją na Boże Narodzenie do domu. Była do tego stopnia świadoma, że pojechała z nimi do galerii handlowej, wybrała sobie buty. Ale gdy potem rodzice wrócili z nią do nas, mówili, że to, co przeżyli w domu, to było coś strasznego. Przychodziła do nich cała klasa Agnieszki, cała rodzina. Ciągle ktoś był. Agnieszka przyjechała do nas bez woli życia. Nie chciała ćwiczyć. Nic nie chciała.
Dlaczego? Przecież wszyscy do niej przychodzili, dopingowali do walki o siebie...
Właśnie dlatego! Zdała sobie sprawę, że już nie będzie taka jak oni. Nie chciała żyć w takim stanie, w jakim była. Nie chciała walczyć.
To źle, że przyjaciele przychodzili do niej?
Dobrze, ale... trzeba spróbować wczuć się w sytuację tej osoby, w to, co myśli, jak przeżywa. Każdy jest inny. Bardzo często o pewnych rzeczach nie myślimy, a życie pędzi. Dopiero jak coś się stanie, to zdajemy sobie sprawę, że tak mało czasu wcześniej mieliśmy dla dziecka. Tak było z ojcem Agnieszki. Wspaniały człowiek, ale całe życie dużo pracował. Dopiero tu zaczął mieć kontakt z córką. Chciał go mieć. Przewartościował wszystko. To było coś niesamowitego, jak widziało się ich razem. Ojciec zaczął inaczej żyć, nadrabiał to, na co nie miał czasu wcześniej. Współpracował z rehabilitantami, rodzinami innych pacjentów, z księdzem. Ale Agnieszka zmarła, a on stracił sens życia. Jest w depresji. Ktokolwiek przejdzie tu u nas przez korytarz, przewartościuje życie. Już nie jest ważne to, jaki masz samochód, jakie buty. Matki, ojcowie oddaliby życie za swoje dzieci. Ale nie są w stanie tego zrobić.
Często zdarzają się takie depresje jak u Agnieszki?
Jedna z naszych ostatnich wybudzonych do tego stopnia nie akceptowała siebie w tym stanie, że nawet nie patrzyła w lustro. Gdy zaczęła mówić, powiedziała, że nie chce nikogo widzieć i nie chce, żeby ktoś ją oglądał. Im wyższy stopień świadomości, tym większe zrozumienie, że dotychczasowe życie się rozwaliło. I tu jest zadanie dla psychologa: znaleźć motywację, żeby ta osoba chciała żyć, walczyć.
Nasz kolejny wybudzony: Tadek. Jechał samochodem z narzeczoną, mieli wypadek. Jej prawie nic się nie stało, on zapadł w śpiączkę. To był piękny moment, gdy się wybudził i przytulał swoją dziewczynę, mówił do niej. A potem zaczęło dziać się coś złego. On oczekiwał szybszych postępów. A ich nie było, potem nawet wszystko zaczęło się pogarszać, bo jego wola życia się zmniejszała. Narzeczona nie wiedziała, co zrobić, była przytłoczona odpowiedzialnością: „Nadaj motywację jego życiu". Cała rodzina oczekiwała, że ona będzie cały czas z nim.
Ale zdarzają się też pozytywne historie...
Oczywiście. Każdego roku mamy turnus dla wybudzonych: w tym roku był w Sarbinowie, w ośrodku rehabilitacyjnym, tu jest zdjęcie.
Dobrze wyglądają, uśmiechają się.
Oczywiście. Nikt by nie powiedział, że byli w śpiączce!
Po wybudzeniu są tacy sami, jak byli wcześniej?
Różnie. Wszystko zależy od uszkodzenia mózgu: jak było duże i w którym miejscu. Zawsze mówię: to jest ten sam pacjent, ale nie taki sam. Poza tym po wybudzeniu nadal wymaga dużej opieki. Jeśli przestanie się z nim pracować, postępy się cofną. Jeśli ktoś zaczął chodzić, a w domu będzie tylko siedział, to przestanie chodzić. Nadal trzeba pracy, tu nic nie dzieje się automatycznie.
A charakter po wybudzeniu się zmienia?
Nie ma reguły. Może się zmienić i na plus, i na minus. Pan Andrzej – zawsze cichy, spokojny, dobry mąż. Gdy po wypadku doszedł do siebie, wybudził się i wrócił do domu, to potrafił nawet żonę kopnąć! Jedną nogę miał bardzo niesprawną, ale tą sprawną potrafił kopnąć. Są osoby, które stały się bardzo wulgarne. A tu na zdjęciu jest Grzesiek. Był strażakiem, ratował innych i spadła na niego belka. Wybudził się w 100 procentach, ale nie chodzi, jest na wózku, bo ma uszkodzony kręgosłup. Ma kilkuletniego syna. Po wypadku stał się bardziej otwarty, pogodny, uśmiechnięty. Ale żona od niego odeszła. Chciałby kogoś mieć. Kobietę. To normalne: większość osób po wypadkach to młodzi ludzie. Potrzebują miłości, seksu. Gdyby byli zdrowi, to byłaby normalna część ich życia. A tak często uważa się, że to nienormalne. Niepełnosprawny i seks?
Sfera seksualna jest tak ważna?
Tak. Kolejny przykład: Asia. Była wiotka, w ogóle się nie ruszała. Pamiętam, jak leżała na dużej piłce i prosiliśmy ją, by podniosła głowę. Długo tego nie robiła, ale w końcu jej się to udało. Miała bardzo zaborczą mamę, która bardzo nie lubiła swojego zięcia. Któregoś dnia przybiega do mnie do gabinetu i krzyczy na mnie: „Jak pani mogła na to pozwolić? On wszedł do jej łóżka". „Kto?" – pytam. „Jej mąż!". Przyjechał i całą noc był przy niej. Powiedziałam, że to przecież jej mąż, jeśli druga osoba na sali mu nie przeszkadzała, to tylko się cieszyć. Niech Pani mi uwierzy, postępy Asi od tego momentu szły jak burza! Co tam robili, to ich sprawa. Często sugeruję, szczególnie młodym osobom, żeby byli razem, żeby razem położyli się na łóżko wodne. Niech się pokochają: oczywiście, nie w taki sposób, jak my myślimy, ale niech się poprzytulają. Bywa różnie. Inny nasz pacjent się wybudził, ale stracił wzrok. Miał piękną żonę, dziecko. Pojechali razem na turnus dla wybudzonych. Już tam widzieliśmy, że coś jest nie tak. Ona nie potrafiła się przełamać, nie było widać z jej strony radości. Od nas pojechał do kliniki rehabilitacji, wyszedł z niej w lepszym stanie, ale pojechał do swojej mamy, nie do żony. Są też sytuacje, gdy ktoś bierze pacjenta do domu, ale po pewnym czasie mówi, że nie daje rady, jest wykończony 24-godzinną opieką. Tyle historii, ilu pacjentów. Nie sądźmy, abyśmy nie byli sądzeni.
Rodziny w takich sytuacjach częściej się rozpadają czy integrują?
Częściej integrują. Zdarzało się, że małżeństwo chciało się rozwieść, a gdy okazało się, że córka jest w takim stanie, obydwoje rezygnowali z rozwodu. Następuje przewartościowanie życia. Odpada własny egoizm, bo trzeba być przy dziecku. Zmienia się system wartości.
A zdarzyło się, że któryś z pacjentów prosił o eutanazję, nie chciał żyć?
Nie. Nigdy nie słyszałam takiej prośby wyrażonej świadomie. Powiem więcej: osiemnaście lat pracowałam w hospicjum i też nie pamiętam, by ktoś powiedział, że chce umrzeć. Owszem, zdarzało się, że ktoś mówił, że jest już gotowy odejść. Ale próśb o eutanazję nie było.
Pamięta Pani osoby, które wybudziły się, choć na początku wyglądało, że nie ma na to szans?
Wiele. Pani Olga przyjechała do nas prosto z OIOM-u. Miała niewydolność oddechową, niedotlenienie. Dzwoniłam do jej córki, że mama jest w ciężkim stanie, trzeba się liczyć z jej śmiercią. Ale ona przeżyła. A któregoś dnia przychodzi do mnie rehabilitantka i prosi, żebym z nią poszła na chwilę. Otwieram więc drzwi do pokoju pacjentów, a tu pani Olga chodzi przy balkoniku!
To jak cud! A pamięta Pani pierwszego wybudzonego?
Tak, Radek w szkole spadł ze schodów. Byłam na sali, jak zaczął się budzić. Miał nad łóżkiem wysięgnik, do którego były przymocowane maskotki. W pewnym momencie widzę, że Radek wyciąga do góry rękę, jakby czegoś szukał! Potem opuścił ją, nic więcej nie zrobił. Zaczęliśmy jednak z nim więcej ćwiczyć, żeby chwytał przedmioty, ściskał rękę. Wybudził się całkowicie, wrócił do szkoły, skończył ją.
Dlaczego Pani tu jest? To chyba nie jest łatwe. Rzadko zdarzają się spektakularne sukcesy...
W każdym działaniu jest samorealizacja. Kiedyś koleżanka mi powiedziała, że nadaktywność zawodowa jest porażką życia osobistego. Z tym też się zgadzam. Od jedenastu lat jestem sama, mąż zmarł. Ponad trzydzieści lat prowadzę taką działalność. Jak coś mnie w życiu kopnie, od razu idę tu, do rodzin. Zaraz wszystko mi się wyprostowuje: co tam moje zmartwienia!
Fragment książki Katarzyny Pinkosz „Wybudzenia. Powrót do życia. Polskie historie", która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95