Gdy myślimy o rewolucji 1917 r. na rosyjskiej prowincji, ogarnia nas groza tego, co nieznane. Obszar poza Petersburgiem i Moskwą jawi nam się jako wielka, czarna otchłań, w której dochodziło do przerażających zdarzeń. Czytając o okrucieństwach bolszewickiego reżimu, popełnianych w miastach, wyobrażamy sobie, jak dopiero okropna była rzeczywistość „półdzikiej" rosyjskiej wsi, na której swobodnie hulał demon bestialskiej przemocy. Nie wiedząc niczego konkretnego, zamieramy z przerażenia na myśl o tym, co musiało się tam wydarzyć. Pamiętamy krwawe stronice „Pożogi" Zofii Kossak, ale to zaledwie bliska nam Ukraina... A przecież im dalej na wschód, tym bliżej jądra ciemności.
To bardzo sugestywny obraz, tyle tylko że nieprawdziwy. Ludzie Zachodu, widzący spustoszenie dwudziestowiecznej „głubinki" (rosyjskiej prowincji – red.), cywilizacyjną katastrofę, która zrujnowała obszar połowy Europy, odruchowo przypisywali je ślepemu odruchowi chłopskiej zemsty. Jako winowajcę zniszczenia tysięcy cerkwi, pałaców i dworów wskazywano „wschodniego ducha zniszczenia", jaki rzekomo stanowi wrodzoną cechę tamtejszego ludu. Komunistyczna propaganda paradoksalnie nie walczyła z tym stereotypem. Rewolucja na prowincji, pokryta czarnym kirem niewiedzy, dawała rządzącym systemem sowieckim pretekst do szerzenia kolejnych fałszów i niedomówień. Wizerunek groźnego, fatalistycznego żywiołu, którego nie da się opanować przy użyciu cywilizowanych metod, był usprawiedliwieniem ich własnej, popełnionej na rosyjskiej prowincji zbrodni.
Jeźdźcy Apokalipsy w burych szynelach
Poeci Andriej Bieły i Aleksandr Błok straszyli ludzi apokalipsą, która nadejdzie ze wschodu. Tymczasem katastrofa nastąpiła z całkiem przeciwnej strony. Rewolucyjne tsunami dotarło do Piotrogrodu wiosną 1917 r. w rytmie stukotu kół pociągów, które wiozły żołnierzy wracających z zachodniego, niemieckiego frontu. 15 marca abdykował car Mikołaj II, a dzień wcześniej piotrogrodzka Rada Delegatów Robotniczych i Żołnierskich zredagowała dokument, który jako „rozkaz numer 1" podpisał nowy minister wojny, generał Aleksandr Guczkow. Jego mocą zniesiono dyscyplinę wojskową. Szeregowi nie musieli odtąd salutować oficerom, mogli też sami wybierać swoich dowódców. Dla rosyjskiej armii, która od wieków trzymała się tylko i wyłącznie dzięki żelaznej dyscyplinie, „rozkaz numer 1" był jak cios nożem w plecy. Dziesiątki tysięcy żołnierzy, tkwiących dotąd o chłodzie i głodzie w okopach niemieckiego frontu, opuściło swoje placówki i udało się do domów. Dworcowe poczekalnie zachodniej części europejskiej Rosji zapełniły się tłumem burych wojskowych szyneli, przeklinającym i plującym na posadzkę pestkami słonecznika. Szybko zaczęły się ekscesy: żołnierze mordowali wszystkich, których uznali za sojuszników upadłej władzy.
Spośród tej żołnierskiej masy 60 tys. ludzi napłynęło do Piotrogrodu. Stolica Rosji była ważnym węzłem kolejowym, zresztą i bez tego działała na prostych sołdatów magia imperatorskiego miasta, które teraz, bezbronne, stanęło przed nimi otworem. Tam ich szeregi wzmocniło 20 tysięcy bandytów i złodziei, wypuszczonych z piotrogrodzkich więzień na samym początku rewolucji. Szeregowi dezerterzy z ochotą przyłączyli się pospolitych przestępców, dając posłuch bolszewickiej propagandzie, przekonującej, że to właśnie oni są solą ziemi, uciskaną klasą proletariuszy. Była to prawdziwa armia ludzi zdemoralizowanych, agresywnych, a przy tym przepełnionych chęcią rewanżu. Gdy rozlała się po ulicach Piotrogrodu, ludziom tym nie trzeba było tłumaczyć zawiłości kwestii walki klas. Dotarło do nich, że władza, która ich gnębiła, już nie istnieje. Teraz to oni są władzą. Tłum wywlekał więc z powozów i mordował na miejscu umundurowanych oficerów. Żądza zemsty szybko przeniosła się na wyższych urzędników, a z nich – na zwykłych mieszczan. Z czasem napastnicy zaczęli wdzierać się do domów. Oczywiście tych najbogatszych, „burżujskich" – bo to zapewniało im bezkarność. Piotrogród, niedawny Petersburg, dotąd ostoja praworządności, stał się sceną barbarzyńskich linczów.
Oficerskie epolety czy złote guziki urzędniczego munduru, a nawet zwykły inteligencki tużurek nagle przestały być znakiem przynależności do lepszego świata. Od tej pory barwą ochronną („zaszczitnyj cwiet") mieszkańca dużego miasta stawała się szarość proletariackiego szynela. Im gorzej ubrany, tym bezpieczniejszy – to była nowa lekcja przeżycia dla mieszczucha.