Bez wzmocnienia pozytywnego przekazu skierowanego do potencjalnych klientów nie uda nam się bowiem stworzyć rynku usług prawnych, który byłby w stanie wchłonąć radców prawnych, adwokatów, doradców podatkowych czy rzeczników patentowych.
Zwykło się mówić, że tylko w naszym kraju istnieje konieczność pobudzania rynku. Za wzór zwykle stawiano nam kraje Wspólnoty Europejskiej, które jakoby mają na tyle rozwinięty rynek, iż tamtejsi prawnicy nie muszą się obawiać o swoją przyszłość.
Nic bardziej błędnego...
W tzw. starych krajach Unii Europejskiej problem, z którym mamy do czynienia od kilku lat w Polsce, dostrzeżono znacznie wcześniej niż u nas. Pamiętam, że kilka lat temu, kiedy byłem jeszcze aplikantem radcowskim, prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Marek Safjan opowiadał, że w Niemczech profesjonalnym prawnikom zdarza się pracować na kilku etatach, w tym skrajnie różnych – w ciągu dnia prawnik, wieczorem kelner lub taksówkarz. Wszystko po to, żeby móc się utrzymać na powierzchni. Kiedyś było głośno o brytyjskiej, a tak właściwie londyńskiej, akcji pod znamiennym hasłem: My Hero, My Solicitor... Mój bohater, mój radca prawny, adwokat. Brzmi pięknie. Znamienna akcja ma już jednak swoje lata i w dzisiejszych czasach, pełnych przecież ekspresji, można oczekiwać, że prawnicy pójdą o krok dalej w marketingu swoich zawodów. Pisząc: krok dalej, mam na myśli, iż spokojne, zrównoważone hasła sławiące bohaterstwo, dokonania i etykę ustąpią miejsca nieskrępowanemu marketingowi.
Miejscem takiej właśnie nieskrępowanej ekspresji jest internet. Mam tu na myśli szczególnie USA, w których panuje niemal wolnomerykanka w ogłaszaniu i promowaniu usług prawniczych. Zakaz reklamy dla wszystkich prawników został zniesiony w tym kraju już ponad 45 lat temu – orzeczeniem Sądu Najwyższego w sprawie Bates versus State Bar of Arizona.