Uważam za chybione argumenty Julii Kluczyńskiej i Justyny Duriasz-Bułhak o rzekomej kontrowersji związanej z nazwą „fundacja rodzinna", proponowaną przez projektodawców nowej regulacji mającej na celu wsparcie integralności biznesów rodzinnych w obliczu zmian pokoleniowych („Fundusz czy fundacja, czyli dlaczego nazwa ma znaczenie", „Rz" z 23 czerwca). Występują one w interesie środowiska organizacji pożytku publicznego, obawiających się, że pojawienie się nowej instytucji fundacji rodzinnej wpłynie niekorzystnie na ich warunki funkcjonowania. Reprezentuję stowarzyszenie Inicjatywa Firm Rodzinnych, czyli organizację społeczną, a mimo to obawy autorek uważam za wyolbrzymione, argumenty zaś oparte na stereotypach i mylnych wyobrażeniach, a być może i nieaktualne.
Obecne określenie „fundacja" powszechnie kojarzy się z działalnością pożytku publicznego, co wynika z legislacji sięgającej 1984 r. To ona przed laty i wbrew pierwotnemu znaczeniu terminu „fundacja" zawęziła to określenie do celów społecznych. Nawet dziś NSA nie zalicza fundacji do organizacji społecznych, co uzasadniano właśnie tym, że fundacja nie jest korporacją obywateli, ale wyodrębnioną masą majątkową. I to jest istota idei fundacji: wyodrębnienie majątku na jakiś cel. Nie było w PRL możliwe utworzenie fundacji na cele prywatne, więc mamy kulawą ideę prawną, stojącą na jednej nodze: pożytku publicznego, jako relikt warunków prawa czasów schyłkowego socjalizmu. Pora dodać drugą nogę: fundacje prywatne/rodzinne, aby ta instytucja mogła (jak było pierwotnie i jak jest w innych krajach) służyć celom prywatnym.
Rozbawiła mnie natomiast „Rzeczpospolita", bo w wersji elektronicznej opinii autorek jako następna publikacja (zapewne poprzez skojarzenie algorytmu) ukazuje się mi artykuł „NIK donosi na zarząd Polskiej Fundacji Narodowej"! To najlepsza odpowiedź na ich tezy: jak działalność tej potężnej fundacji wpływa na wiarygodność całego środowiska trzeciego sektora? W istocie statuty obecnych fundacji pożytku publicznego oraz ich działanie można tak ukształtować, aby pod pozorem dobra publicznego „prywatyzować" ich działalność. Znane są takie praktyki i nadużycia – wystarczy w wyszukiwarce wpisać frazę: „afera fundacja". Oczywiście to sytuacja naganna, ale pokazująca, że nazwanie czegoś czystym nie powoduje, że z definicji to zawsze takim pozostanie.
A może jednak polscy darczyńcy to nie są ślepe kocięta? Dlaczego mają nie odróżniać fundacji pożytku publicznego od fundacji rodzinnych? Odróżniają spółkę cywilną od jawnej, komandytowej, z ograniczoną odpowiedzialnością, akcyjnej itd., itp., tak jak mleko sojowe od koziego, choć sojowe nawet nie jest mlekiem.
Chciałbym zatem spytać, jakim prawem autorki opinii z góry uznają, że fundacje publiczne będą siedliskiem zła szkodzącym fundacjom pożytku publicznego. Co więcej, że ich stworzenie ma służyć głównie unikaniu podatków? Warto było uczestniczyć w pełnym cyklu konsultacji prowadzonych przez Ministerstwo Rozwoju, Pracy i Technologii oraz Ministerstwo Finansów, by się przekonać, że pierwotny projekt nie pozwalał na żadne preferencje podatkowe, a wręcz został odebrany jako nieatrakcyjny i niekorzystny dla przedsiębiorców i ich rodzin. Sprawy te były szeroko omawiane przez stronę rządową i dyskutowane ze stroną społeczną, co autorki pomijają.