Powstaje jednak pytanie: po co w ogóle istnieje weto jako instytucja ustroju politycznego. Pomijam jego genezę, sięgającą jeszcze czasów monarchicznych, gdy służyło, ciągle skłonnym do absolutyzmu, europejskim władcom, by panować nad zdemokratyzowanym nieco i zliberalizowanym parlamentem. W epoce nam współczesnej jest ono pomyślane jako narzędzie pozwalające na dokonywanie korekt w aktach normatywnych uchwalanych pośpiesznie, obciążonych partyjnym zacietrzewieniem, merytorycznie wadliwych.
Weto głowy państwa, zwłaszcza gdy jest ona powoływana w wyborach powszechnych, nie powinno być traktowane jako narzędzie skierowane ze swej istoty przeciwko parlamentowi, lecz przeciw jego błędom. Jest ono elementem, przewidzianego przez konstytucję z 1997 r. w art. 10 ust. 1 i rozpisanego w licznych jej normach, mechanizmu wzajemnego równoważenia się (ograniczania, hamowania) władz. W państwie demokratycznym jest ono czymś niezbędnym, by minimalizować przypadki nieuprawnionego zawłaszczania zadań i kompetencji przez organy władzy publicznej. Takie “wkładanie kija w szprychy” bardziej służy państwu i obywatelom, niż im szkodzi.
Sejm uchwala ustawy z reguły zwykłą większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Może to uczynić, gdy na sali jest nie mniej niż 230 posłów. Ale aby ustawa została przyjęta, wystarcza, w skrajnym wypadku, by opowiedział się za nią jeden tylko poseł, a 229 wstrzymało się o głosu. Jest to sytuacja tak nieprawdopodobna, że można ją pominąć. Lecz stan, w którym ustawa uchwalana jest mniejszością głosów ogólnej liczby posłów, do nieprawdopodobnych już nie należy. Dla przyjęcia ustawy wystarczy, aby np. przy obecności na sali obrad 300 posłów opowiedziało się za nią 150, przeciw było 100, a 50 wstrzymało się od głosu; 150 głosów to jedynie 32,6 proc. pełnego składu izby, ale pozwala na prawomocne uchwalenie ustawy.
Weto prezydenckie ma zatem sens, gdy łączone jest z wymogami wyżej sięgającymi. Przyjęcie większości zwykłej oznacza, że niemal zawsze będzie ono obalane przez tych, którzy ustawę poprzednio uchwalili, a to większego sensu nie ma. Dlatego, skoro nie ma być to większość kwalifikowana 3/5 głosów, lepiej, aby była to większość solidniejsza niż zwykła. Jeśli byłaby to większość bezwzględna ustalana od ogólnej liczby posłów, weto można byłoby odrzucić, gdyby wypowiedziało się przeciw niemu co najmniej 231 posłów. Taka większość daje szansę rzeczywistego udziału w procesie ustawodawczym nie tylko siłom rządzącym, mającym w parlamencie z reguły liczebną przewagę, ale też opozycyjnym. Partia posiadająca dziś wraz z koalicjantem taką przewagę powinna o tym stale pamiętać również we własnym przyszłym interesie.
[srodtytul]Oczywista teza[/srodtytul]
Ustanawianie w Polsce systemu kanclerskiego, co zapowiadał dawniej Donald Tusk, nie jest potrzebne, ponieważ liczne elementy tego systemu zostały świadomie wprowadzone mocą ustawy zasadniczej już w 1997 r. Zwrócił na to uwagę w czasie konferencji premiera z udziałem konstytucjonalistów 9 stycznia 2010 r. prof. Wiktor Osiatyński i należy się mu z tego powodu pochwała. Natomiast doprecyzowanie przepisów konstytucyjnych określających, do kogo należy prowadzenie polityki zagranicznej, jest oczywiście możliwe, być może nawet przydatne, ale na pewno nie jest konieczne.