Trudniejszy egzamin na prawo jazdy, uprawnienia do kierowania na okres próbny, zielony listek na szybie - te zmiany można jeszcze zrozumieć, bo im mniej niedouczonych kierowców na drogach, tym lepiej dla wszystkich. To jednak dopiero początek. System skonstruowany jest bowiem tak, aby kierowcę dotknąć przede wszystkim finansowo: bezpośrednio i pośrednio.
Urzędnicze i eksperckie pomysły pojawiają się z matematyczną regularnością, a ich błyskotliwość zadziwia. Był już obowiązek zmiany opon zimowych (na którym skorzystałyby firmy oponiarskie i budżet), specjalne naklejki na szybie z datą przeglądu i ubezpieczenia, dzienniczek kierowcy, w którym ma zapisywać, kto danego dnia, o danej godzinie i trasie prowadził samochód (brak dzienniczka ma być karany). A wszystko to, by uprościć postępowania mandatowych.
Ostatnio do chóru reformatorów dołączył komendant główny Policji. Zaproponował, aby drogówka mogła zabierać kierowcy prawo jazdy (np. na dwa miesiące) zaraz po drastycznym wykroczeniu. Odpowiedź sejmowego zespołu ekspertów ds. bezpieczeństwa itd. była natychmiastowa: za podwójne przekroczenie prędkości zabieramy prawo jazdy.
To jednak nie wszystko: w ślad za restrykcyjnymi rozwiązaniami idą bowiem nowoczesne, kosztowne technologie. A wszystko dla dobra kierowców. Sieć ponad 300 nowoczesnych fotoradarów przysyłających online zdjęcia do centrali, która pozwoli ukarać sprawcę w ciągu kilku dni, odcinkowe kontrole prędkości od połowy roku – to najbliższa przyszłość.
Plan jest ambitny, bo rząd chce ściągnąć w tym roku z mandatów nawet 1,2 mld zł. Bez inwestycji może się to nie udać. Dlatego pomysły są naprawdę rewolucyjne. Pojawiły się np. pogłoski o zamiarze zakupu przez Inspekcję Transportu Drogowego dronów, bezzałogowych samolotów, które atakowałyby kierowców z powietrza, oczywiście fotoradarem. Samoloty takie od lat polują na talibów w niedostępnych pasmach górskich Afganistanu.