Prof. Adam Strzembosz to postać wybitna. Człowiek o pięknej opozycyjnej karcie. Członek władz Solidarności, usunięty z pracy w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie podczas stanu wojennego, uczestnik i lider prawnego Okrągłego Stołu, pierwszy opozycyjny wiceminister sprawiedliwości i I Prezes SN w wolnej Polsce. To jest życiorys, który trudno kwestionować.
Jednocześnie na pięknej biografii Adama Strzembosza od wielu lat ciąży jedno zdanie, które przez lata jest wyciągane przez przeciwników i krytyków „Sądownictwo oczyści się samo". Tak w okresie przełomu profesor zdefiniował proces transformacji w wymiarze sprawiedliwości, za którym miało iść rozliczenie sędziów ze złą przeszłością. Dla wielu, zdanie to stało się symbolem klęski „oczyszczenia sądownictwa" wybiciem piłki na aut, nieudźwignięciem tej sprawy przez Strzembosza, który miał być przecież nową niosącą sprawiedliwość twarzą odradzającej się Temidy.
Zredukowanie idei oczyszczenia sądownictwa jedynie do czasu i biologii, było jednak od samego początku nie do obrony. Do tego rodzaju samooczyszczenia dochodzi zawsze. W każdej grupie zawodowej: u polityków, dziennikarzy czas robi swoje, następuje wymiana pokoleniowa. Pytanie jednak, czy nowe pokolenie jest kształtowane przez to odchodzące, czy przejmuje jego wzorce, wizje świata i nawyki. Ale nie to w tej sprawie jest najistotniejsze. Zredukowanie oczyszczania sądownictwa do biologii, nie pozostawia żadnej przestrzeni dla kwestii moralnych. A to one są przecież kluczowe, bo to na nich- tak naprawdę opiera się ta idea.
W czasach przełomu, kiedy dobro triumfuje nad złem, przedstawiciele starego świata nie zostają zaproszeni do budowania nowego ładu, bez weryfikacji ich postaw moralnych przez strażników nowego porządku. Zło jest rozliczane, a nowy ład wybudowany jest na gruzach starego. Taka konstrukcja oparta jest na moralnych zasadach, które górują nad zasadami potępionymi, które kłócą się z moralnością. To istotna rozliczenia, także sądownictwa. Tu jednak takich podstaw zabrakło.
Prof. Adama Strzembosza, w tym wymiarze można nazwać jednak postacią wręcz tragiczną. A razy, które na niego od lat spadają, jako siły sprawczej całej sytuacji w sądownictwie, są nie do końca zasłużone. Historia rzuciła go, jako tego jednego z niewielu - sprawiedliwych, w miejsce, w którym miał budować nowy ład w sądach, nie dając mu jednak realnej siły, narzędzi, aby tego dokonać.
Strzembosz na żadnym etapie swojej kariery w 1989 i 1990 r. nie miał siły sprawczej na kształt kadrowy wymiaru sprawiedliwości. Ani przy okrągłym stole, zblatowanym ustaleniami politycznymi z Magdalenki, ani gdy był samotną enklawą Solidarności, jako wiceminister w resorcie sprawiedliwości Aleksandra Bentkowskiego, ani już jako I prezes SN, gdzie nie miał żadnego wpływu na przybyłe do SN w 1990 r. nowe/stare kadry sędziowskie, o sądownictwie powszechnym nawet nie wspominając.