Ci, którzy je złożyli, zapewne nie kwestionują faktu, że wczesne rozpoczęcie nauki może przynieść dziecku korzyści. Większość jednak wie, że nauka musi się odbywać w sprzyjających warunkach i pod okiem odpowiednio przygotowanych nauczycieli. A na tę stronę reformy zabrakło pieniędzy, co zdenerwowało i rodziców, i samorządowców.
Jak widać po ostatnich doniesieniach z alei Szucha, lekcja z sześciolatkami rządzących niczego nie nauczyła. Teraz urzędnicy MEN chcą, aby przedszkolaków uczyły języka obcego przedszkolanki znające go w stopniu podstawowym, bo osób po anglistyce za stawki z Karty nauczyciela brakuje.
Obawiam się, że w efekcie moja pięcioletnia córka przestanie mieć zajęcia z anglistką z prawdziwego zdarzenia. Wystarczy, że samorząd odkryje, iż któraś z zatrudnionych w przedszkolu pań może ją zastąpić. Pytanie tylko z jakim skutkiem? Zła wymowa, zły akcent, mało atrakcyjne zajęcia? Jeśli tak ma być, to wolę, by córka zaczęła się uczyć w szkole, gdzie pracują odpowiednio przeszkoleni pedagodzy. Jeśli na wczesnym etapie usłyszy błędy, a osoba z podstawową wiedzą mówi z błędami, co jest naturalne, to się ich nauczy. I nie przekonuje mnie fakt, że zmiana ma służyć wyrównywaniu szans. Taka edukacja przyniesie więcej szkód niż korzyści.
Lepiej, by ministerstwo opracowało metodologię nauki angielskiego dla najmłodszych i podpowiedziało przedszkolankom, co mogą robić, aby zaprzyjaźnić dzieci z językiem. Mogłoby przygotować dla nich zestaw piosenek i bajek do puszczania, zamiast rzucać nauczycielki na głęboką wodę. Jak widać jednak, rządzący od zadowolonych wyborców wolą wściekłych rodziców.