Ta poprzednia – gdy zaczynał się rok 2019, jeszcze pełna obietnic i nieskalana – jest już zamkniętą i zapewne rozczarowującą nas kartą. To nie znaczy, że zawiodła, bo nadzieja nie jest po to, aby się spełnić, tylko po to, aby prowadzić.
„Nadzieja jest matką głupich, ale bywa też kochanką odważnych” – napisał kiedyś przenikliwie mądry, szkoda, że dziś prawie zapomniany Stanisław Jerzy Lec. Jeśli się spełni, choć w maleńkiej części, to i tak bardzo dobrze.
Nadzieja przede wszystkim prowadzi, bo tylko ten, kto nie stracił nadziei, widzi też sens. Ten, kto dostrzega sens, wie, że życie jest czymś więcej niż przysłowiową „opowieścią idioty”, że nie miał racji Sartre, kiedy napisał: „Człowiek wyszedł z nicości i do nicości się przedziera wśród bezsensu i chaosu, walcząc o wolność, której nie ma”.
Człowiek, który nie dostrzega sensu, jest tylko atomem unoszonym przez fale, nad którymi ani nie panuje, ani zapanować nie chce. Jest jak przechodzień popychany przez zdążający nie wiadomo gdzie tłum, który wypluje go na kolejnym skrzyżowaniu, gdzie pociągnie go inna, niewiadoma tłuszcza.
Aby dostrzec sens, niezbędna jest nadzieja. A ona płynie z wiary, udowodnić jej się nie da. Niestety, ale jest tak jak w katechizmie: wiara, nadzieja i miłość – trójca cnót ewangelicznych. Miłość nadchodzi ostatnia, gdy powitaliśmy już obie jej młodsze siostry, ale ona jest najważniejsza i ona uświęca wszystko. Nie musi to być wiara w Boga, może być to wiara w postęp i humanistyczny dorobek ludzkości, ale nie może to być wiara w Latającego Potwora Spaghetti albo w przekonanie wyrażane w modnych książkach Richarda Dawkinsa czy Yuvala Harariego, że wszechświat i człowiek dają się zamknąć w metodologii dzisiejszej nauki.