Tegoroczna Parada Równości była wyjątkowo udana – opisywała "Gazeta Wyborcza" w internetowym wydaniu sobotni przemarsz środowisk homoseksualnych przez Warszawę. "Kobiety przebrane w stroje pielęgniarek niosą transparent z hasłem "Homofobia jest uleczalna", na innym jest napis "Adoptujmy cały świat" oraz "Równe prawa, równe obowiązki". Do tego dużo balonów, pomalowane twarze, mydlane bańki i dużo fajnej muzyki. Stroje kolorowe, ale nie wulgarne".
Rzeczywiście fajnie, europejsko i cool. Bo przecież geje "mają prawo do szczęścia" – jak pisał w piątkowej "Rzeczpospolitej" Robert Biedroń, działacz organizacji homoseksualistów. Jasne, że mają. A ponieważ dziś do szczęścia potrzebna jest im rejestracja związków partnerskich, nie dziw, że o nią walczą. Potrzebują też wprowadzenia do szkół neutralnej światopoglądowo edukacji seksualnej, aktywnej walki rządu z przejawami dyskryminacji wobec mniejszości seksualnych oraz nowelizacji ustawy o ochronie praw zwierząt.
Reguły gry
Czego zapragną za rok? Bo to, że rozszerzą listę roszczeń, mamy jak w banku. Już to, zresztą niedwuznacznie, zapowiedzieli. – Oczekujemy od was dobrych ustaw – napominano polityków lewicy, którzy dwoili się i troili, by przypaść działaczom gejowskim do gustu.
I nawet trudno się im dziwić. Polscy geje idą jak burza (na określenie ich kampanii bardziej na miejscu byłoby chyba słowo "blitzkrieg"). To, co ich zachodnim kolegom zabrało dziesiątki lat, oni załatwili w ciągu kilku. Stali się naprawdę wpływową grupą, o której względy muszą się starać ważni politycy.
Co prawda szlak wydeptali im działacze gejowscy ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej, którzy wypracowali skuteczne wzorce postępowania w batalii o przeoranie świadomości społecznej i o bezwzględną akceptację. Wzorce skuteczne do tego stopnia, że w swoich kampaniach usiłują kopiować je inne środowiska uważające się za uciemiężone mniejszości, np. ateiści.