Rodzice w szkole mają wyznaczone miejsce. Na małym krzesełku, w ławeczce, gdzie siedzą w czasie wywiadówki, zadzierają głowy i słuchają pani wychowawczyni. Potakują, notują terminy oraz kwoty dobrowolno-obowiązkowych danin na rzecz szkoły. Podobnie rzecz się ma z reformą edukacji. Grzeczni rodzice mają uważnie słuchać Najważniejszej Nauczycielki. Nie myśleć za dużo, nie pytać. Przyjmować na wiarę, racjonalizować sobie wszystko co usłyszą, nawet jeśli rozum się buntuje. Bez stawiania oporu lub wręcz z radością płacić za to, co powinno być w standardzie: dywanik do sali, kredę i papier do ksero. I oczywiście bez chwili zwątpienia wysyłać swoje sześciolatki do szkół na nierówną rywalizację z siedmiolatkami. Na wyczerpujące zmagania, by opanować bezładnie skleconą podstawę programową, która nijak się ma do możliwości dzieci w tym wieku. Tacy powinni być rodzice według kierownictwa resortu oświaty. Powinni, ale już nie są. Rodzice zrobili się niegrzeczni.

Szamańskie zaklęcia

W wielu z nas narastało poczucie bezsilności. Wiedzieliśmy, że nasze dzieci zostaną przymusowo wtłoczone w bezduszny system, w którym nie liczy się nic poza oszczędnością. Z jednej strony kiczowata propaganda samorządów: na plakatach, ulotkach rozdawanych dzieciom w przedszkolach i, coraz częściej, płynąca ze służbowo uśmiechniętych ust dyrektorów szkół. Z drugiej strony rzeczywistość – lekcje na trzy zmiany dla sześciolatków do godziny 18.45, jak na warszawskiej Białołęce, wyposażenie szkół niczym eksponaty ze skansenu PRL, zepsute krany, śmierdzące łazienki. Sygnały o dzieciach, które z nadmiaru „nauki przez zabawę" w nowym programie muszą powtarzać pierwszą klasę. Zapewnienia, że „wszystko będzie dobrze, dzieci dadzą radę, a my z naszej strony dołożymy wszelkich starań" – brzmiały przez ostatnie lata jak szamańskie zaklęcia: „zaufajcie nam, zaufajcie nam!". Rodzice mieli ufać wbrew faktom. Ufać pani minister, która dała sobie odebrać prawie 9O procent pieniędzy na reformę już w pierwszym jej roku, a mimo to nadal forsowała ustawę „dla dobra dzieci". Ufać prezydentom miast, którzy tak jak wiceprezydent Paszyński w Warszawie ogłasza konkurs dla szkół „kto zaoszczędzi najwięcej na żywieniu dzieci". Ufać wydziałom oświaty, które tak jak w Krakowie skusiły sześciolatki małymi, wydzielonymi klasami, aby już po roku łączyć równoległe grupy, by było bardziej ekonomicznie. Ufać dyrektorom szkół, którzy tak jak w Legionowie, sterowani przez samorząd zachłanny na subwencję oświatową, każą rodzicom przepisywać dzieci z zerówek do klas pierwszych. Rodzice bezmyślnie ufni i bezładnie nieporadni w swej masie byli nadzieją ministerstwa. Rząd liczył, że nie wykładając pieniędzy na reformę, zrobi z rodziców „poganiaczy samorządów", którzy siłą woli będą wymuszać zmiany na swych wójtach. Tych samych wójtach, którym reforma edukacji przyznała prawo likwidacji małych szkół bez konsultacji z lokalną społecznością. Na prezydentach, którzy oddają wyremontowane za setki tysięcy złotych szkolne stołówki w dzierżawę firmom kateringowym za bezcen. Na radnych, którzy jak Marta Patena z Krakowa chodzą po przedszkolach i rozdają dzieciom ulotki. Ich treść po przetłumaczeniu z urzędowego na ludzki mogłaby brzmieć: „Idź do szkoły jak najszybciej, bo w przyszłym roku będzie kumulacja i nam ławek zabraknie. To dla twojego dobra oczywiście. Grzeczne dzieci ustępują miejsca w przedszkolu młodszym i kończą szybciej szkoły, by pracować na emerytury dla starszych". Jak odnotowała „Gazeta Krakowska", dzieci po spotkaniu z radną Pateną wróciły do domu z płaczem.

Powstrzymać reformę

Razem z grupą rodziców uczestniczących od trzech lat w akcji „Ratuj maluchy" przygotowaliśmy obywatelski projekt ustawy, który powstrzyma walec reformy. Mieliśmy nadzieję, że uda się pod nim zebrać wymagane 100 tys. podpisów, ale skala poparcia dla tej społecznej inicjatywy przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Listy z podpisami przychodziły do naszego mieszkania, które stało się siedzibą Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej, coraz szerszym strumieniem przez kilka tygodni. Pocztą i przez kurierów, setki przesyłek dziennie. Koperty duże z kilkuset podpisami zebranymi w przedszkolu czy sklepie i małe, z jednym, dwoma głosami. O pomoc w wielogodzinnym liczeniu musieliśmy prosić wolontariuszy. Nie było dnia, by ktoś nie zapukał, przywożąc formularze osobiście. Nie tylko z Warszawy, która jest niedaleko, ale też z Sokołowa Podlaskiego czy Kosowa Lackiego, skąd jedna z mam przejechała z dzieckiem (120 kilometrów), żeby zwiększyć wielką stertę podpisów o tysiąc kolejnych. Nie jesteśmy w stanie ocenić, ile pieniędzy wydano na znaczki, na kurierów, na benzynę. Ile to kosztowało godzin stania w kolejkach na poczcie. To dla nas zaskakujące, że tak wielu osobom chciało się wykonać tyle czynności, choć przecież miały świadomość, że gramy tylko o nadzieję. Kilkuset rodziców przysłało swoje numery telefonów i prywatne e-maile do podania na stronie internetowej, wyznaczyło swoje firmy jako miejsca zbierania podpisów. Tysiące kolejnych osób zbierało wśród znajomych i rodziny, przekazywało informacje dalej. Wewnętrzna dynamika akcji zaskakiwała nas codziennie. Jednego dnia wydawało się, że przesyłki już przestają przychodzić, następnego dnia na poczcie czekało 300 listów ważących 20 kilogramów. Z tygodnia na tydzień przekraczaliśmy progi kolejnych setek tysięcy. Podpisów nie zebrała „struktura". Zapełnione formularze przychodziły najczęściej od osób prywatnych, ale też z dużych zakładów pracy, wydziałów pedagogicznych, kancelarii prawniczych, oddziałów NFZ, a nawet Komendy Głównej Policji. Ze wszystkich miejsc, gdzie są rodzice. Wieść o akcji rozeszła się wśród rodziców dzięki mrówczej pracy kilku matek z różnych części Polski: Krystyny Buli, Barbary Frączek, Magdaleny Antczak, Pauli Kucner, Katarzyny Kurowskiej, Pauliny Molskiej i wielu innych, które angażowały się doraźnie. Noc w noc po pracy i uśpieniu dzieci rozsyłały e-maile: do prywatnych i państwowych przedszkoli, do klubików dla dzieci, do ośrodków rehabilitacyjnych, których podopieczni przez reformę stracą rok specjalistycznej opieki, a nawet na chybił trafił, do zwykłych firm znalezionych w Internecie. Ojcowie zaangażowani w akcję wytrwale informowali o niej lokalne i regionalne tygodniki oraz małe stacje radiowe, wpisywali się na fora internetowe. Pomogły zapał i wiara w to, że musi się udać. Dzięki temu w lipcu mogliśmy złożyć w Sejmie obywatelski projekt ustawy oświatowej, poparty przez blisko 350 tysięcy osób, który zakłada cofnięcie reformy wprowadzonej przez minister Hall oraz finansowanie przedszkoli z subwencji oświatowej. Pierwsze czytanie odbędzie się jeszcze w tej kadencji Sejmu. Większość klubów chce głosować za skierowaniem projektu do dalszych prac. Mamy zaszczyt brać udział w pospolitym ruszeniu rodziców, którzy wyszli z roli tresowanych do bezmyślności i uległości uczniów. Szefowa biura politycznego w MEN Ligia Krajewska nadal potrafi w czasie radiowej rozmowy pokrzykiwać na nas po nazwisku, jak na ucznia przy tablicy. Ale przecież nie przywoła do porządku 350 tysięcy osób. Klasa niegrzecznych rodziców zrobiła się zbyt duża. Będziemy działać dalej, bo to my ponosimy odpowiedzialność za edukację naszych dzieci. Katarzyna Hall niedługo przestanie być ministrem. My nie przestaniemy być rodzicami.

Autorzy są założycielami Stowarzyszenia i Fundacji Rzecznik Praw Rodziców oraz inicjatorami akcji „Ratuj maluchy"