Zapomnijmy na chwilę o tym, czy lekarze mają rację czy nie. Skupmy się na tym, czego od medyków chciał rząd w ustawie o refundacji leków. Łatwo dojdziemy do wniosku, że chciał, żeby lekarze odpowiadali finansowo za źle wypisaną receptę. Ministrowie napisali dokładnie w uzasadnieniu ustawy, którą przesłali do Sejmu: "wprowadzono jednoosobową odpowiedzialność osoby uprawnionej za ordynacje leków", "jest oczekiwane zarówno przez pracodawców, jak i Narodowy Fundusz Zdrowia". Nie było więc żadnej pomyłki. Sejm uchwalił, a prezydent podpisał dokładnie to, czego rząd sobie życzył.
Proces legislacyjny był długi – od października 2010 do maja 2011 r. Nikt z koalicji i nikt z opozycji nie zakwestionował logiki tego przepisu. Żeby była jasność: projekt ustawy przygotował resort zdrowia dowodzony przez lekarkę Ewę Kopacz, a w Sejmie zajmowała się nią Komisja Zdrowia, której większość członków stanowili lekarze.
*
1 stycznia 2012 roku ustawa o refundacji wraz zapisami o odpowiedzialności lekarzy weszła w życie. Stała się obowiązującym prawem. Jednak nowe prawo nie spodobało się lekarzom i związkom zawodowym skupiającym lekarzy. W październiku i listopadzie ogłosili oni, że nie będą wypisywali lekarstw według wymagań nowej ustawy. Związkowcy postawili sprawę jasno – protest się skończy, jak rząd i Sejm zmienią prawo w taki sposób, by odpowiadało to środowisku medycznemu.
*
Nowy minister zdrowia Bartosz Arłukowicz znalazł się w środku wojny, której nie wywołał. Autorka ustawy, dziś marszałek Sejmu Ewa Kopacz – zamilkła. Nowy minister próbował gasić nadciągający pożar. Jak? Razem z prezesem Narodowego Funduszu Zdrowia zaczął wydawać komunikaty z korzystnymi dla lekarzy interpretacjami ustawy.
Lekarze boją się, że będą musieli zwracać pieniądze, jeśli wypiszą lek nieuzasadniony "udokumentowanymi względami medycznymi". Minister uspokaja, że pod pojęciem "udokumentowane względy medyczne należy rozumieć rozpoznanie przez lekarza choroby", a "sposób i zakres rozpoznania choroby należy wyłącznie do kompetencji lekarza".