Unijna jazda na czas

Europejscy przywódcy chcą w kilka miesięcy przeprowadzić rewolucyjne reformy, które całkowicie zmienią architekturę UE - pisze publicysta

Publikacja: 19.07.2012 19:42

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Najpierw Hiszpanie boleśnie odczuli skutki kryzysu. Teraz jeszcze boleśniej odczuwają skutki drastycznych reform, jakie przeprowadza rząd Mariano Rajoya.

Kolejna fala cięć oraz podwyżek podatków ma przynieść oszczędności na kwotę 65 miliardów euro, czyli niewiele mniej, niż wynoszą wszystkie wpływy do polskiego budżetu. „Niestety, musimy zwiększyć obciążenia fiskalne, bo inaczej nie będziemy mieli pieniędzy na pensje dla urzędników państwowych" - tłumaczył w Kortezach szczerze zatroskany minister gospodarki Cristóbal Montoro.

Hiszpański rząd obiecuje swoim rodakom krew, pot i łzy. Krew już się polała, gdy kilka dni temu w Madrycie doszło do starć między policją a protestującymi górnikami. Krople potu perlą się na czołach 5 milionów bezrobotnych, którzy od wielu miesięcy nie mogą znaleźć pracy. A łzy za chwilę popłyną po policzkach klientów kin, kwiaciarni i salonów fryzjerskich, bo m.in. te trzy branże zostaną obciążane 21-procentowym VAT, choć do tej pory płaciły tylko 8 proc. Podobny los spotka zakłady pogrzebowe: w Hiszpanii nie opłaca się już nawet umierać...

Problem czerwonej togi

Hiszpania, wraz z kilkoma innymi krajami Unii Europejskiej, prowadzi swoisty wyścig z czasem: musi podejmować dramatyczne kroki, gdyż w przeciwnym wypadku nie dostanie pomocy z zewnątrz czy to z kasy unijnej, czy od Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Z drugiej strony rządzący nie wiedzą, czy reformy dadzą oczekiwany skutek, zanim ostatecznie nie zaduszą gospodarki. Hiszpańskim fryzjerom i grabarzom na pewno będzie się żyło lepiej w państwie o stabilnych finansach, ale czy doczekają tego cudownego uzdrowienia? Czy raczej wcześniej splajtują?

Także cała Unia Europejska ściga się z kalendarzem. Kolejne szczyty przynoszą coraz to wymyślniejsze deklaracje i postulaty, ale większość z nich do tej pory nie zdążyła się zmaterializować. Przełomem miał być pakt fiskalny, lecz jego ratyfikacja w poszczególnych państwach członkowskich postępuje ospale (dotychczas proces ten został zakończony tylko w sześciu: Danii, Grecji, Irlandii, Portugalii, Słowenii oraz na Cyprze).

Podobnie jest z Europejskim Mechanizmem Stabilizacyjnym, ratyfikowanym dotąd przez osiem państw. EMS powinien działać już od blisko trzech tygodni. Miał zastąpić Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej i stać się głównym narzędziem UE w walce ze skutkami kryzysu zadłużeniowego. Wprawdzie jego zasoby finansowe, przewidziane na 500 mld euro, nie wystarczyłyby na ratowanie wszystkich krajów zagrożonych bankructwem, lecz stanowiłyby pewnego rodzaju zawór bezpieczeństwa. W dodatku, zgodnie z ustaleniami ostatniego szczytu Rady Europejskiej, pieniądze EMS mogłyby być także wykorzystywane w celu bezpośredniej rekapitalizacji banków.

Wszystko to wygląda bardzo optymistycznie, ale jest jeden istotny warunek powodzenia projektu: mianowicie Europejski Mechanizm Stabilizacyjny musi się w końcu narodzić. Niestety, prawdopodobnie jeszcze przez kilka najbliższych miesięcy tak się nie stanie. Obiekcje zgłaszają m.in. Holendrzy i Finowie, którzy nie chcą już wydawać pieniędzy na łatanie dziur w budżetach maruderów. Lecz największy problem pojawił się w miejscu najbardziej nieoczekiwanym: w 300-tysięcznym mieście Karlsruhe, leżącym na południowym zachodzie Niemiec, gdzie mieści się siedziba niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego.

Sędziowie, obradujący w charakterystycznych czerwonych togach, mogą za jednym zamachem zatopić zarówno pakt fiskalny, jak i Europejski Mechanizm Stabilizacyjny. W obu przypadkach Bundestag wprawdzie przyjął stosowne ustawy (choć nie bez problemów), ale natychmiast zostały one zaskarżone jako niezgodne z konstytucją. W miniony poniedziałek Trybunał ogłosił, iż daje sobie czas do 12 września, aby sprawę zbadać i wydać werdykt. Do tego czasu EMS na pewno nie zacznie funkcjonować.

Ciężar nie do udźwignięcia

A zatem kluczowa reforma UE natrafiła na poważną przeszkodę w państwie, które najmocniej naciskało na to, aby ową reformę wcielić w życie jak najszybciej. Oficjalnie niemieccy ministrowie przyjęli tę zwłokę ze zrozumieniem. „Rząd i politycy powinni się od Trybunału trzymać z daleka, sędziowie nie potrzebują żadnych rad" przekonywała szefowa resortu sprawiedliwości Sabine Leutheusser-Schnarrenberger. „Jestem przekonana, że sędziowie zdają sobie sprawę ze znaczenia ich decyzji dla europejskiej gospodarki". Ale już Wolfgang Schäuble, wszechwładny minister finansów, sugerował, że „kolejne opóźnienie w uruchomieniu EMS może wywołać niepokój na rynkach i spowodować spadek zaufania inwestorów do strefy euro". Sama zaś Angela Merkel, na zamkniętym spotkaniu z posłami CDU, miała powiedzieć, iż jej „cierpliwość w stosunku do sędziów Trybunału jest już na wyczerpaniu".

Co ciekawe, ani Komisja Europejska, ani liderzy innych krajów UE nie mają odwagi, by skrytykować „niemiecki system prawny" czy panią kanclerz za to, że nie potrafi „poradzić sobie z problemem". Nikt nie zarzuca Niemcom, że „hamują proces integracji". Gdyby to grecki sąd konstytucyjny obwieścił, że podejmie decyzję w sprawie EMS dopiero jesienią, reakcja byłaby zapewne inna.

Niemców nikt nie chce drażnić, ponieważ to oni wciąż finansują imprezę pod nazwą „euroland" i to od ich dobrej woli zależy jej dalszy ciąg. Na naszych oczach odbywają się dzisiaj żmudne negocjacje: jaką cenę jest w stanie zapłacić reszta Europy za możliwość dalszego korzystania z niemieckiej sakiewki, jaki procent swojej suwerenności byłaby gotowa złożyć na ołtarzu wspólnej waluty.

Przypomina to średniowieczny taniec, w którym partnerzy robią krok do przodu, potem dwa do tyłu, potem znów dwa do przodu. Merkel stała do tej pory w miejscu i twardo domagała się od wszystkich członków eurolandu, by przede wszystkim trzymali w ryzach swoje finanse. Nie było mowy o żadnych rokowaniach. Kiedy „Żelazna Angela" występowała z jakąś propozycją, można było obstawiać w ciemno, iż po pewnym czasie jej wola stanie się obowiązującym prawem.

Od niedawna jednak jest bardziej elastyczna: dopuściła np. możliwość zasilania banków z konta EMS, ale jednocześnie zażądała, by do końca roku powstała unia bankowa, tak aby jedna instytucja miała pod swoją kontrolą cały finansowy krwiobieg strefy euro.

Ta taktyka nie spodobała się ponad 200 niemieckim ekonomistom, którzy podpisali się pod listem otwartym, wyjątkowo krytycznym wobec Merkel. Jego inicjatorem był Hans-Werner Sinn, stojący na czele renomowanego monachijskiego instytutu Ifo. Jego zdaniem ustępstwa pani kanclerz doprowadzą ostatecznie do sytuacji, w której Niemcy będą musiały ratować nie tylko państwa, ale i banki. A wtedy w grę będą wchodziły kwoty zupełnie niewyobrażalne i nie do udźwignięcia nawet dla największej gospodarki Europy.

Tylnymi drzwiami

Jednak Merkel, Barroso i Van Rompuy chcą, by unia bankowa zaczęła działać jak najszybciej. Mówi się też o stanowisku europejskiego ministra finansów i o ingerencji UE w budżety narodowe.

Bruksela próbuje w kilka miesięcy przeforsować rewolucyjne zmiany, które wymuszą na państwach członkowskich zrzeczenie się sporej części swojej suwerenności. Mówią o tym wprost szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi, prezes Bundesbanku Jens Weidmann czy przewodniczący eurogrupy Jean-Claude Juncker. Nikt nie wie jeszcze, jaka będzie konstrukcja nowych organów, jakie będzie miał prerogatywy superminister, jakie będzie jego umocowanie w unijnej strukturze władzy, ale już wiadomo, że państwa „będą musiały oddać część swojej suwerenności".

Kilkanaście lat temu z równym pośpiechem i z taką samą gorliwością wprowadzano do obiegu nową walutę. Także wtedy niemieccy ekonomiści pisali listy, w których bili na alarm i przestrzegali przed pochopnymi krokami. Bezskutecznie.

Wiele wskazuje na to, że nowa konstrukcja strefy euro zostanie teraz wprowadzona tylnymi drzwiami, bez zmian w obecnych traktatach. Znamienne jest to, iż jeszcze parę miesięcy temu wpływowi europejscy politycy proponowali rozpoczęcie prac nad nowym traktatem UE. Dzisiaj już nie słychać takich głosów. Najwyraźniej unijni przywódcy ostatecznie zniechęcili się do słowa „ratyfikacja".

Kryzys stanowi idealny pretekst do podejmowania coraz ważniejszych decyzji w coraz węższym gronie i w coraz szybszym tempie. Nie oznacza to jednak, że będą to decyzje coraz mądrzejsze.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Najpierw Hiszpanie boleśnie odczuli skutki kryzysu. Teraz jeszcze boleśniej odczuwają skutki drastycznych reform, jakie przeprowadza rząd Mariano Rajoya.

Kolejna fala cięć oraz podwyżek podatków ma przynieść oszczędności na kwotę 65 miliardów euro, czyli niewiele mniej, niż wynoszą wszystkie wpływy do polskiego budżetu. „Niestety, musimy zwiększyć obciążenia fiskalne, bo inaczej nie będziemy mieli pieniędzy na pensje dla urzędników państwowych" - tłumaczył w Kortezach szczerze zatroskany minister gospodarki Cristóbal Montoro.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA