D
rogi Robercie, w Warszawie zawsze najbardziej lubiłem lipiec: korków nie ma, miasto opustoszałe jak sala kinowa podczas projekcji albańskiego kryminału „Dwie kozy i listopad", ja, słomiany wdowiec, włóczę się po knajpach. Z Tobą zresztą. W tym roku lipiec przedłużył mi się do początków sierpnia i wdała się w niego olimpiada.
T
o cudowny czas, kiedy po srebrnym medalu jednej pani odkrywamy, że naszym narodowym sportem jest strzelanie do czegokolwiek, co przecież każdemu zostało z wesołego miasteczka. Ja też miałbym tam wielkie sukcesy, ale, cholera, zakrzywione lufy były i zamiast pluszaka trafiłem tylko lustro. Musiałem za nie w dodatku zapłacić, bo nie wygrałem, ale tak mi jakoś zniosło i się stłukło.
A