Milcząca schizma

Jeśli Franciszek nie zdecyduje się na mocne postawienie kwestii nierozerwalności małżeństwa i na przypomnienie, że to Chrystus, a nie niemieccy biskupi, ustala, co jest grzechem, a co nim nie jest, to Kościół katolicki może się stać wspólnotą, którą niewiele łączy – podkreśla publicysta.

Aktualizacja: 01.11.2015 21:13 Publikacja: 01.11.2015 21:07

Milcząca schizma

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

Kościół katolicki rozpada się na naszych oczach. Już teraz, gdy polski katolik przekracza Odrę, znajduje się w innym Kościele, inaczej rozumiejącym katolicyzm i inaczej określającym doktrynę. W Polsce bowiem sakrament spowiedzi jest normą, przystępuje się do niego regularnie, a grzech ciężki zamyka drogę do Eucharystii. W Niemczech konfesjonały już dawno zostały przerobione na schowki na mopy, do komunii (i to bez spowiedzi, która jest traktowana jako przeżytek) przystępują niemal wszyscy (łącznie z rozwodnikami w ponownych związkach czy czynnymi homoseksualistami). A za kolejną granicą – w Holandii – nikogo nie szokują liturgie pobłogosławienia ponownego związku po rozwodzie czy próby jakiegoś kościelnego sformalizowania relacji homoseksualnych.

Za kilka lat może być jeszcze gorzej. W jednych wspólnotach katolickich bowiem akty homoseksualne będą uznawane za grzech, a w innych za normę. Jeden biskup będzie je błogosławił, drugi potępiał.

Co mogą episkopaty

Niemożliwe? Otóż, niestety, nie tylko możliwe, ale już dokonane. Od ponad pół wieku w Kościele mamy do czynienia z realną – choć cichą – schizmą. Po opublikowaniu przez bł. Pawła VI encykliki „Humanae vitae" znacząca część episkopatów krajów Europy Zachodniej odmówiła uznania zawartej w niej nauki, a papież w obawie przed potężnym rozłamem nie uznał za stosowne jasno wskazać, że pewna licząca się grupa hierarchów odeszła od wiary katolickiej.

Tę żywą, choć nigdy nieujawnioną ranę, próbowali zaleczyć powolnymi decyzjami personalnymi św. Jan Paweł II i Benedykt XVI, ale jak pokazał zakończony właśnie synod, to się nie udało. Spora część biskupów niemieckich i holenderskich oraz mniejsza część amerykańskich nadal prezentuje poglądy, których nie da się pogodzić z ortodoksyjnym rozumieniem katolicyzmu. Jakby tego było mało, grupa ta, widząc, że nie jest w stanie przekonać do swoich racji całego Kościoła, uznała, że najlepszą drogą będzie próba decentralizacji katolicyzmu i doprowadzenia do sytuacji, w której o doktrynie (nazywanej na potrzeby tej dyskusji „postawą duszpasterską") decydować będą konferencje episkopatów.

I nikt tego szczególnie nie ukrywa. Niemieccy biskupi podczas całego synodu otwarcie wzywali do tego, by decyzje w sprawie rozwodników pozostawić lokalnym wspólnotom, a austriacki biskup Benno Elbs wręcz apelował o „zbawienną decentralizację", która miałaby zapewnić właściwe rozwiązanie „drażliwych kwestii" duszpasterskich, czyli rzecz jasna problemów rozwodników w ponownych związkach czy homoseksualistów.

Papież Franciszek zaś, niezupełnie wprost, ale jednak, wsparł te pomysły, opowiadając się mocno za „drogą synodalną" i zasadą inkulturacji. „I – pomijając kwestie dogmatyczne jasno zdefiniowane przez Magisterium Kościoła – widzieliśmy również, że to, co wydaje się normalne dla biskupa jednego kontynentu, jest oceniane jako dziwne, prawie jako skandaliczne, przez biskupa z innego kontynentu; to, co uważa się za naruszenie prawa w jednym społeczeństwie, jest jednoznacznym i nieprzekraczalnym przykazaniem w drugim; to, co dla niektórych jest wolnością sumienia, dla innych jest tylko zamieszaniem" – mówił papież na zakończenie synodu.

Co dokładnie oznaczają te słowa i jak papież rozumie zakres kwestii dogmatycznych, przekonamy się, dopiero gdy zostanie opublikowana papieska adhortacja. Już teraz jednak, bez ryzyka większego błędu, można stwierdzić, że wiele wskazuje na to, iż Franciszek jest zwolennikiem przyznania większych uprawnień biurokratycznym strukturom, jakimi są episkopaty krajowe. Jeśli w istocie tak się stanie, to nie ulega wątpliwości, że niemiecki episkopat przyjmie inne rozstrzygnięcia w sprawie rozwodników niż episkopat polski, a jeszcze inne – być może – zostaną przyjęte przez episkopat nigeryjski. I tak jedność wiary stanie się fikcją, a cicha schizma stanie się nie tyle stanem chorobowym, ile eklezjologiczną normą.

Anglikanie jako wzór

Kłopot z takim rozwiązaniem jest tylko taki, że został on już przetestowany w innych wspólnotach chrześcijańskich, i nigdzie nie zdał egzaminu. Anglikanie od wielu lat borykają się ze skutkami uznania, że doktryna czy moralność nie są istotnym składnikiem jedności i można budować jedną wspólnotę, choć nie wyznaje się jednej wiary. Skutki są opłakane.

Część wiernych i hierarchów – i to nawet w tym samym Kościele lokalnym – uznaje bowiem święcenia kapłańskie i biskupie kobiet, a część nie (i w związku z tym ma własnego biskupa). Część wspólnot uznaje święcenia homoseksualistów i promuje je na całym świecie, a część uważa je za skrajną herezję, nie tylko odmawiając uczestnictwa w liturgiach sprawowanych z biskupem-gejem, ale nawet wysyłając misjonarzy do Stanów Zjednoczonych, by tam nawracać homoheretyków i zakładać osobne struktury kościelne dla tych wiernych Kościoła episkopalnego, którzy są przekonani, że ich Kościół porzucił Ewangelię. Jeśli w ogóle coś jeszcze łączy Wspólnotę Anglikańską, to najwyżej wspólna historia, jakiś (choć coraz słabszy) szacunek dla arcybiskupa Cantenbury i zachowanie ustroju episkopalnego. Poza tym Kościoły różni niemal wszystko, z moralnością na czele.

Niestety, jeśli postępowym biskupom uda się zrealizować ich plan, to podobnie będzie w Kościele katolickim. I to nie tylko na poziomie moralności, ale także doktryny czy wręcz rozumienia prawdy i grzechu. Propozycja bowiem – zaprezentowana podczas obrad niemieckiej grupy językowej – by sprawę rozwodników w ponownych związkach każdorazowo rozwiązywał biskup i by to on orzekał, czy mogą oni „bez grzechu" pozostać w nowym związku, oznacza w istocie przyznanie pasterzom władzy stwierdzania, że coś, co sam Chrystus uznał za grzech, grzechem nie jest.  Takiej władzy – może warto to niemieckim hierarchom przypomnieć – Chrystus nie dał ani apostołom, ani ich następcom. Kapłan może ludziom odpuszczać grzechy, jeśli wypełnią oni warunki dobrej spowiedzi, jeśli żałują, chcą pokutować, postanawiają poprawę. Nie może jednak sprawić, żeby coś, co jest grzechem, przestało nim być. Niemiecka propozycja oznacza zaś dokładnie takie rozwiązanie. Uznanie, że osoby w obiektywnie grzesznej sytuacji żyją bez grzechu, to w istocie uznanie, że grzechu nie ma albo że biskup ma prawo uznać, iż grzech nie jest grzechem.

Tyle że to już jest wyjście poza obręb Ewangelii i chrześcijaństwa, a nie tylko katolicyzmu. Oznaczałoby to bowiem w istocie likwidację pojęcia grzechu i obiektywnej prawdy.

Swąd szatana

Otwarcie mówili o tym zresztą w czasie synodu ortodoksyjni biskupi, tacy jak arcybiskup Tomasz Peta, którzy ostrzegali przed „swądem szatana", który wdarł się do auli synodalnej. I choć nawet oni zapewniali, że ostatecznie wyniki synodu są wspaniałe, to, niestety, uważna lektura dokumentów synodalnych i analiza wypowiedzi hierarchów nie pozwala się z taką diagnozą zgodzić.

Widać bowiem wyraźnie, że dokument synodalny został tak napisany, by każdy wyciągał z niego to, co sam uważa za stosowne. I tak kardynał George Pell czy abp Stanisław Gądecki uznają, że znajduje się w nim wyłącznie stara, zdrowa doktryna Kościoła, a kardynał Reinhard Marx czy generał jezuitów o. Adolfo Nicolas przekonują, że w istocie otwiera on papieżowi wszystkie drzwi i pozwala dopuścić rozwodników do komunii. Obie strony mają mocne argumenty. Niejasny język i nieprecyzyjne sformułowania umożliwiają całkowicie odmienne interpretacje.

Oczywiście dokument biskupów nie stanowi doktryny ani nie jest magisterium. Ostatnie słowo należeć będzie do papieża Franciszka. Jeśli jednak i on nie zdecyduje się na mocne postawienie sprawy nierozerwalności małżeństwa i na przypomnienie, że to Chrystus, a nie niemieccy biskupi, ustala, co jest grzechem, a co nim nie jest, to cicha i trwająca od ponad pół wieku schizma będzie się pogłębiać. A to może doprowadzić do sytuacji analogicznej do tej, jaka ma miejsce we Wspólnocie Anglikańskiej, której poza wspominkami i spotkaniami, raz na jakiś czas, nic już nie łączy. Są w niej bowiem zarówno Kościoły zachowujące wiarę w Ewangelię, jak i takie, które wierzą już tylko w polityczną poprawność i tęczowe dogmaty LGBTQ.

Czy granica na Odrze stanie się niebawem także granicą między Kościołem, który głosi Ewangelię, a takim, który zapomniał, że ma być znakiem zgorszenia? Wiele wskazuje na to, że tak może się stać! I nie da się tego zagadać opowieściami o konsensusie, który udało się osiągnąć, i dobrej atmosferze. Nie o nią bowiem chodzi, a o to, by Kościół wciąż głosił prawdę Jezusa Chrystusa.

Autor jest filozofem, publicystą, redaktorem naczelnym TV Republika

Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku