Donald Trump był jedynym z nielicznych prezydentów USA, który wprowadził się do Białego Domu bez zwierząt. Nie podejrzewałam go więc o sympatię do czworonogów. Ale podczas debaty z Kamalą Harris z przerażeniem w oczach opowiadał o imigrantach, którzy mają zjadać należące do Amerykanów psy i koty. To tylko fake news. Ale na zwierzęta czyhają realne zagrożenia.
Ochrona zwierząt pod zaborami i w międzywojniu
Każdego dnia w Polsce organizacje społeczne z dużym zaangażowaniem ratują katowane, głodzone, porzucone i zaniedbane zwierzęta. Zamiast jednak pisać o cierpieniu, wolę wiarę w to, że dobra jest więcej, dlatego przypomnę historię, którą żyliśmy w lutym: ratownicy z Kołobrzegu pokonali nocą ponad 700 km, by uratować psa, którego powódź uwięziła na Bugu. Myślę w tej chwili również o Janie Lityńskim, zasłużonym działaczu opozycji demokratycznej i obrońcy praw człowieka, który w wieku 75 lat zginął, ratując tonącego czworonoga.
Czytaj więcej
Zanim Donald Trump w czasie debaty prezydenckiej z Kamalą Harris powiedział publicznie, że imigranci w Springfield (stan Ohio), zjadają koty, psy i inne zwierzęta domowe, zwolennicy Trumpa (w tym m.in. jego syn, Donald Trump Jr) publikowali zdjęcia byłego prezydenta z kotami, kaczkami i gęśmi. Dlaczego?
Czytając książkę Marcina Wilka „Lepszy gatunek. Psio-ludzkie historie”, moją uwagę zwróciło to, że troska o dobrostan zwierząt jest częścią polskiej historii: pod zaborami i w międzywojniu angażowała pracujących u podstaw patriotów (np. Kazimierę Treterową, urodzoną w Krakowie pianistkę i nauczycielkę, działaczkę Związku Opieki nad Zwierzętami), którzy często animowali wokół tej idei życie społeczne. W 1928 r. – przypomina Wilk – weszła w życie ustawa, która „była sukcesem działających od dziesięcioleci ruchów emancypacyjnych na rzecz podmiotowości zwierząt”, bo wreszcie przyniosła „uznanie, że zwierzę nie jest przedmiotem”.
Obywatelski projekt ustawy o ochronie zwierząt
Niecałe dwa miesiące temu narodową debatę wywołała wypowiedź prof. Jerzego Bralczyka o tym, że psy zdychają, a nie umierają. Język kreuje rzeczywistość. Także sposób, w jaki mówimy o zwierzętach, które każdego dnia z ludzkich rąk doświadczają nieopisanego cierpienia, może wpłynąć na zbiorową świadomość. Ale jeśli nawet Donald Trump, którego trudno kojarzyć z empatycznym przekazem, widzi – choć w źle zdiagnozowanym miejscu – zagrożenie dla cywilizacji w niewłaściwym sposobie traktowania sierściuchów, to myślę, że spotkanie różnych wrażliwości na poziomie troski o dobrostan zwierząt jest możliwe. Bo koniec końców, chodzi przecież o to, jak czworonogi są traktowane – niezależnie, jakiego czasownika używamy.