Kiedy Armia Czerwona w czasie II wojny światowej chciała sprawdzić, czy po drugiej stronie rzeki są Niemcy, przerzucała przez rzekę jedną ze swoich licznych jednostek. Jeśli jednostka wróciła – to znaczyło, że Niemców po drugiej stronie rzeki nie ma. Jeśli nie wróciła – niechybnie oznaczało, że Niemcy za rzeką są.
Lex Tusk jest kolejnym przykładem pisania prawa zgodnie z powyższą logiką. Najpierw PiS przyjmuje prawo w akompaniamencie sloganów o własnej sprawczości, suwerenności, niezależności i tego, że „nie będą nam tutaj w obcych językach narzucali”, jak mamy się rządzić. Sejm (a właściwie większość sejmowa) zostaje przy tym sprowadzony do roli bezrefleksyjnego wykonawcy woli władzy wykonawczej. Po czym prawo zostaje przyjęte – i dopiero wtedy zaczyna się nerwowe wypatrywanie, co jest za rzeką. Gdy się okazuje, że Waszyngton marszczy brwi, Bruksela przypomina, że nie jest tak, iż jakieś pieniądze nam się po prostu należą, a Polacy stwierdzają na ulicach, że mają dość – wówczas rozpoczyna się odwrót na z góry upatrzone pozycje. Tak było z lex TVN, tak było z kolejnymi wersjami lex Czarnek, tak było z ustawą o IPN, tak jest też z permanentną reformą sądownictwa.
Czytaj więcej
Sejmowa większość pozwoli PiS nie tylko przeforsować nowelizację prezydenta, ale także stworzyć pełen skład komisji obsadzony nominatami partii już na początku lipca – dowiedziała się „Rzeczpospolita”.
Historia lex Tusk jest w istocie sprowadzeniem procesu stanowienia prawa do absurdu. Najpierw w Sejmie ignorowane są wszystkie głosy, że ustawa pozwala na powołanie superkomisji o uprawnieniach prokuratora i sędziego, której członkowie odpowiadają de facto jedynie przed Bogiem i historią. Potem ustawę podpisuje prezydent, przekonując, jak bardzo jest potrzebna i słuszna, choć ma jednak jakieś wątpliwości, skoro jednocześnie kieruje ją do Trybunału Konstytucyjnego. Po czym ten sam prezydent po czterech dniach przygotowuje jednak nowelizację ustawy, nie czekając na orzeczenie TK, a ta sama większość sejmowa, która wcześniej ustawę przyjęła, stwierdza, że poprawki prezydenta są sensowne i jest gotowa je przyjąć.
Nie sposób więc nie spytać o to, dlaczego te poprawki nie pojawiły się na etapie prac parlamentarnych, skoro zastrzeżenia wobec ustawy nie zmieniły się ani na jotę w ciągu tych czterech dni, które minęły między podpisaniem ustawy przez prezydenta a zgłoszeniem do nich poprawek. Dlaczego po raz kolejny z Sejmu wychodzi prawny potworek, po czym prezydent i PiS zaczynają z nim walczyć niczym budowniczy socjalizmu bohatersko pokonujący trudności nieznane w innych ustrojach? Dlaczego myśl po raz kolejny nie nadąża za czynem?