Otóż prawda zawsze leży tam, gdzie leży i uśrednić się nie da. Nie wszyscy jesteśmy bohaterami. Są nimi tylko ci ludzie, którzy podejmują heroiczne czyny z własnej woli, a nie jako część obowiązków zawodowych. Dlatego np. strażak niosący ludziom pomoc wykonuje po prostu swoją pracę. No chyba że naraża życie, kiedy nie musi tego robić.
A już z pewnością nie wszyscy jesteśmy winni i nie każdego można powitać oliwną gałązką. Takie stwierdzenia są z ducha antychrześcijańskie, bo nawet jeśli czasem powinniśmy nadstawić drugi policzek, to nie możemy podkładać głowy pod topór. A już szczególnie głowy, która nie należy do nas. Stąd wzięła się, akceptowana przez Kościół od stuleci, koncepcja wojny sprawiedliwej, służącej obronie.
Tak, dobrze się państwo domyślili, chodzi mi o zachowanie papieża Franciszka. I nawet już nie o jego, godną ubolewania, wypowiedź na temat wojny w Ukrainie, której jakoby „wszyscy jesteśmy winni”. Jeszcze większy, przynajmniej w sensie estetycznym, sprzeciw musi budzić inny pomysł. Taki mianowicie, aby w czasie dzisiejszej drogi krzyżowej w rzymskim Koloseum krzyż niosły wspólnie rodziny: rosyjska i ukraińska. Taka idea świadczy o absolutnym zagubieniu głowy Kościoła.
Czytaj więcej
Papież Franciszek zabrał głos w sprawie wojny na Ukrainie. Kolejny raz nie nazwał wprost Rosji agresorem. W swoim wpisie przekonuje, że "wszyscy jesteśmy winni".
Nie odmawiam papieżowi dobrych intencji, ale wyobraźmy sobie, że Pius XII coś podobnego proponuje w środku II wojny światowej rodzinie niemieckiej i, powiedzmy, polskiej (bo pomysł, że mogłoby to dotyczyć Żydów, nawet przez pióro mi nie przechodzi). W trakcie ludobójczej wojny taki gest zostanie zrozumiany wyłącznie jako zrównywanie ofiar i katów. Wojna musi się zakończyć, po niej przyjdzie czas na uczciwy żal za grzechy i dopiero w dłuższej perspektywie na wybaczenie. Ale mogą go udzielić tylko ofiary i ich rodziny. Nie trzeba być doktorem Kościoła, żeby to rozumieć.